Aż do świtu
Odmawiam cię od ściany do ściany
przez wszystkie deklinacje – od szeptu do krzyku.
W czterech kątach dnia
czas dłuży się w nieskończoność;
minuty zamienione w godziny
strona po stronie
wczytują się w moje myśli.
Świt przeciąga je na swoją stronę,
zamykam na moment oczy.
Twój szkic na szybie wychuchałem
jak szklaną bombkę
utrwalając go w mroźnym oddechu
stycznia 2004 roku.
Strugam ołówki, układam kawałki węgli na stole,
wygładzam papier. Spłacam
dług obecności
przenosząc nasze kruche chwile
wystawione na wieczność –
sekunda po sekundzie
do gwiezdnego portfolio.
Niepostrzeżenie wślizguję się w okładki
twoich książek piętrzące się
aż po ostatnie nagłówki.
Aż do rana przekonuję ptaki
by strzępki naszych rozmów i osnowę
z twoich obrazów wsupłały
w dywan moich niespełnionych marzeń.
Od jutra będę uczył się na palcach
kaligrafii babiego lata; ostre powietrze
kreśli w myślach kontury płótna „Zaspanej” –
nazwałem ją na wznak naszych
nieprzespanych nocy.
Smuga światła znienacka
wdziera się w głąb twojego ciała
zostawiając mnie samego.
Bądź mi natchnieniem aż do świtu…