Rysa
Prostokąt basenu, o którym tak marzyła Grażka wbijał się w taflę mlecznego o tej porze nieba tworząc dziwną figurę geometryczną pełną przenikających się linii i zagłębień. Szczególnie kiedy gwałtowny wiatr marszczył wodę.
Od kiedy wyjechała tydzień temu załatwiać swoje rodzinne sprawy nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Krążyłem wokół krawędzi basenu zabijając czas, śledziłem ruch wody, drogi spadających liści, które wirując ślizgały się po powierzchni ledwo ją dotykając. Ostatnio najczęściej owady; skuszone dziwnym odblaskiem stojącej w poświacie księżyca wody, leciały na oślep omamione jej mocą stężałą w tym jednym miejscu.
Przez pierwsze dni starałem się zająć swój czas sprawami odłożonymi „na później”; układałem gazety według daty, książki autorami, i dziedzinami, potem segregowałem zdjęcia, posprzątałem stryszek…i wracałem do mojego codziennego rytuału okrążania basenu z północy na południe.
Czas mijał bezboleśnie, próbowałem notować godziny, dookreślać minuty, byłem niczym liczman – płaciłem mu żółtymi samoprzylepnymi kartkami na których notowałem niezdarnym pismem: „13.45, leżę na hamaku, obserwuję pająka wodnego, podchodzi pod wodną zmarszczkę, i przykleja do pływającej gałązki pajęczą nić holując ją do brzegu, falująca woda przelewa się przez krawędzie”, ‚16.50, leżę płasko nad brzegiem, obserwuję styk wody i kamiennego brzegu, wkładam rękę do wody, odbita w krzywym zwierciadle wygląda jak złamana gałąź, jem bułkę, okruchy toną rozpadając się na drobiny i niknął na dnie”, ‚19.30, trawers zachodzącego słońca przenika wodę na wylot, i odbijając się od jej tafli znika między źdźbłami mokrej trawy, wtulam w nią głowę”…
Mogłem godzinami obserwować basen, jego nieodtajnione życie; oddech wody, podmuch wiatru, szelest gałęzi i podnoszące się, gdy przydeptałem je mokrą stopą, źdźbła traw. Ten cały niemy teatr otaczał mnie przecież od zawsze, lecz dopiero teraz, jak niedouczony adept, niemy statysta chłonąłem jego dźwięki i szmery. Delektowałem się, zmieniającymi w zależności od pory, dziennymi i nocnymi dekoracjami. Odsłaniałem warstwa po warstwie język ciszy, szeptów, szelest wiatru wibrującego między splątanymi gałęziami ostrokrzewu, zawodzenie ptaków. Woda pod koniec dnia zmieniała kolor, jak kameleon, nasączona światłem, przed zmierzchem tężała oddając ciepło kamieniom. Leniwie kląskając o brzegi basenu, rozpraszała resztki dziennego światła, przejmując od ciemniejącego nieba szarą otoczkę nieśpiesznej zatopionej w jej nurcie senności.
Znudzony, a także zniecierpliwiony niezmiennością mijających dni, otrząsnąłem się po porannej kawie z medytacyjnego czuwania i marazmu.
Grabiąc liście wypuściłem wodę z basenu, obserwując jak odsłania mokre kamienne kręgi wydobywając z nich ukrytą fakturę, ciemniejszą w miejscach wykruszonej spoiny, którą wypełniała teraz pokryta delikatną pleśnią wilgoć. Sycząc zabierała ze sobą niebieską poświatę, liście, odłamane gałązki i zatopione owady.
O zachodzie słońca basen był już pusty, murowane dno, wypełniały resztki wodnej szadzi. Kamienie były jeszcze śliskie, dopiero teraz zobaczyłem ślimaki pełznące po kanciastych brzegach, i resztki sczerniałych liści przyklejonych do porowatego dna.
Zasnąłem po północy, było parno, pewnie nad ranem spadnie deszcz – pomyślałem wchłaniając głęboko wilgotne powietrze. Śniła mi się Grażyna, zamiatała pusty basen, przykrywała go czarną folią jak całunem, zapaliła lampion, który umocowaliśmy tuż przy wyjściu na taras, siadła w kucki i obserwowała kamienną krawędź obrosłą zielonkawą naroślą….
Obudziłem się nad ranem, tuż przed wschodem słońca, była to najbardziej ezoteryczna pora; wszystko było jeszcze niedookreślone i niewyraźne. W miarę upływu lat budzenie się, odzyskiwanie realności stawało się moim osobnym zajęciem – pochłaniającym siły i energię.
Przetarłem oczy, przeciągnąłem się rozciągając szeroko ramiona. Nie wiem dlaczego zacząłem uparcie wpatrywać się w puste dno basenu. Teraz suche, podobne było do starczej skóry, spękanej, pełnej rozstępów i zmarszczek. Zszedłem po schodkach, usiadłem w jego lewym rogu, oplotłem kolana rękami i tak półsiedząc nieruchomo zawiesiłem wzrok na wysokości ciemniejącej o tej porze linii brzegowej, przez którą przebiegała tafla wody. Wyczuwałem oczami wszystkie nierówności kamieni, spękania, miejsca, gdzie w odłupane spojenia wszedł zakwitając zielonkawą pleśnią wilgoci chlorofil. Ten mikroświat, połączony z ciszą, dalekim porannym świergotem ptaków tworzył żywą harmonię mundi, w której mogłem godzinami tkwić zanurzony, nie licząc na to, że ktoś lub coś wybudzi mnie z tego stanu nirwany…
Nie wiem, która była godzina, czułem jak przez zamknięte powieki, iż w przeciwległym rogu basenu mała zielona żaba, próbuje, po nawianej nie wiadomo skąd stercie liści wyjść na powierzchnię. Jej odnóża chroboczące o stromy kamienny brzeg basenu nadawały tej sytuacji ponadczasowy wymiar. Liczyłem w duchu jej wszystkie podejścia. Gdy zsuwała się z liści nieruchomiała, jak gdyby nasłuchiwała z wnętrza jakichś dodatkowych wskazówek. Zmieniała kąt i znowu mozolnie swymi chwytnymi zielonymi niby łapkami zgarniała pod siebie liście, żeby unieść swoje mikre ciało ponad brzeg basenu. Gdy była już na szczycie jeszcze raz zamieniła się w żywą płaskorzeźbę, i pomagając sobie wyłupiastymi powiekami skoczyła, całkowicie sprężając się w sobie. Przez chwilę zawieszona w powietrzu wyglądała niczym linoskoczek próbujący wskoczyć na bujający się w przestrzeni trapez, by po chwili osiąść na wilgotnej trawie łapczywie chwytając poranne rześkie powietrze w rozwarte nozdrza. Czułem jakąś dziwną wspólnotę z jej wysiłkiem. Głośno myślałem – coraz częściej podobni do małej zielonej żaby, próbujemy wyskoczyć na powierzchnię gęstej, zabójczej wręcz, zastałej rzeczywistości, wypłynąć na powierzchnię, aby zaczerpnąć świeżego oddechu, i z dnia na dzień mamy na to coraz mniej sił i ochoty.
Świt już w wielu miejscach przebij się przez szarość poranka, gdy spod przymkniętych powiek dostrzegłem tuż ponad ostrokrzewem, na majaczącym w oddali widnokręgu ciemną rysę. Przecinała chmury i szary masyw wilgotnego powietrza, łącząc się, jak nieogarnięta masywna tęcza
nad pustym prostokątem basenu, z fragmentem jaśniejącego nieba W tej samej chwili poczułem jak przez kamienne dno przebiega podmuch wiatru, a wraz z nim, a właściwie pod nim otwiera się ślad po tafli wody otoczony siną pręgą gnijących w spoinach opadłych liści. Wschód słońca przekroczył nieboskłon i połączył się z szarociemną rysą tworząc wraz z chmurami rodzaj głębokiego pęknięcia, które popychane wiatrem nachodziło coraz bliżej środka basenu, a właściwie zwieszało się nad nim niczym ciężka zasłona.
Nie mogłem rozprostować nóg, czułem się jak skamieniały przedpotopowy płaz, będący własną imitacją. Mój wyimaginowany świat leżał poniżej kamiennego dna, zaplątany w mulistej szczelinie tworzył jakąś dziwną odrealnioną konstrukcję. Rysa nade mną wrzynająca się głęboko
w materię nieba oraz rysujące się pęknięcie w dnie basenu nałożyły się na siebie, tworząc zarazem rodzaj pętli i znaku zapytania. Dopiero teraz poczułem namacalnie, iż spędziłem między nimi całe swoje dotychczasowe życie.
Wrocław 19.07.2010