Ul. Kościuszki II
Wieszczę przeciwko sobie śmiertelność rzeczy,
tą wszechobecną nicość
od dawna już martwych przedmiotów.
Pod wieczór zdejmuję pogięte chodniki, lepkie kałuże
i tą kaleką brukową kostkę jak znoszone kapcie –
jest mi lżej na duszy.
Moje pole bitwy – dwa sąsiadujące ze sobą skrzyżowania
rozdzielące miasto na pół-
to świecące blichtrem, i to spracowane –
pochylne wieczorem nad rachitycznymi sklepikami.
Tu postna lekcja przemijania, bez przerwy na refleksję,
rozrzedzona tanim winem biegnie na ślepo przez Pułaskiego i Krasińskiego
jak powtórka z wielkiej histori – bez wyrzutów sumienia.
Chłoszcze na odlew kalekim językiem przedmieść.
Gruboskórna w swym pojmowaniu życia, płodząca własne hybrydy-
to czasem lepsze niż political fiction.
Ostatnio najczęściej wyburzana
odsłaniam okaleczone działki
udowadniając ponad miarę, iż ziemia
powraca do łona matki kurcząc się w sobie.
Na tym miejscu czynszówki i solidarność biedy
zastąpią nowobogackie plomby, tak samo puste
jak ich właściciele
myjący od rana maski samochodów;
lepiący bożka degrengolady z przekonań
o swojej wyższości nad tutejszym plebsem.
W tym wszystkim jedno mają wspólne – miasto,
które tuż obok
zabiera im światło i blichtr,
błyszcząc na tle nieba jak choinkowa bombka.
Jutowe worki pełne mikołajów
i szkielety choinek na śmietnikach przypominają
bożonarodzeniowe złudzenia
o odradzaniu się w nas duszy;
zaraz potem wystawianej na sprzedaż –
bezkres odnaleziony w sobie.
27.05.06/10.02.09