Octavio Paz – Stary Poemat
Pod eskortą natrętnych wspomnień wspinam się
wielkimi krokami po stopniach muzyki.
W górze, na kryształowych szczytach,
światło zrzuca swe szaty. U wejścia
dwie strugi wodne prostują się,
pozdrawiają mnie, skłaniają swe
rozgadane pióropusze, gasną w
przyzwalającym pomruku.
Obłudne okazałości. Wewnątrz, w pokojach
z portretami, ktoś znany mi stawia
pasjansa zaczętego w 1870, ktoś,
kto zapomniał o mnie, pisze list do przyjaciela,
co się jeszcze nie naradził. Drzwi,
uśmiechy, ciche kroki, szepty, korytarze,
którymi maszeruje krew przy łoskocie
bębnów okrytych żałobą. W głębi, w
ostatnim pokoju, płomyk naftowej lampy.
Płomyk rozprawia, poucza, debatuje z samym sobą.
Powiada mi, że nikt nie przyjdzie,
żebym wygasił oczekiwanie, bo pora już
położyć krzyżyk na wszystkim i położyć się spać.
Daremnie kartkuję me życie. Moja twarz
odrywa się od mej twarzy i zapada się
we mnie jak cichy, zepsuty owoc.
Żadnego odgłosu, żadnego och. I nagle
niepewna w świetle starożytna wieża
rozniesiona między wczoraj i dziś, strzelistość
między dwiema otchłaniami. Znam, poznaję
schody, wytarte stopnie, mdłości i zawroty głowy.
Tutaj płakałem, tutaj śpiewałem.
Zbudowałem cię z tych kamieni, wieżę ze słów
płonących i zawiłych, stos liter rozsypanych.
Nie. Zostań, jeśli chcesz rozmyślać nad tym,
który odszedł. Wyruszam na spotkanie tego,
którym jestem, którym się właśnie staję,
mego następcy i przodka, ojca i syna, obcego bliźniego.
Człowiek tam się zaczyna, gdzie umiera.
Idę ku moim narodzinom.