Hymn banity
Idę wciąż nocą i nocą –
nade mną skrzydła łopocą…
Nie widzę kraju własnego,
nie widzę moich ziomków –
jedynie czarne chóry,
co zwodzą głupich Tomków…
Nad ziemi kres ponury
idę, gdzie wyje Ocean –
wiążą mnie wieczne mury,
a śpiewa we mnie Pean!
Na koń! wyrywam się z cieśni –
chcę złych słów, złowrogiej pieśni –
nie bardem być, nie Pelikanem,
który rozdziera swe łono –
ale czarnym Oceanem,
co pieśń nuci niezgłębioną
i gwiazdom otwiera swe łono!
Na koń! – Ty płomieniące
serce – jak żagiew świeciłoś w noce!…
Zwiodły mię serdeczne moce – –
i teraz Mroki klnące
mnie, sycząc – otaczają!…
W takiej ciemności – niegdyś Suwarow
miał wyrżnąć Pragę…
Otchłani mi trzeba i jarów –
zaśpiewam wtedy wam – sagę!
——————————————————————————–
Przed Chrystusem Czarnym w rozświetlnej katedrze zebrał się lud na
pasterkę… biedne robotnice ze Starego Miasta – których łzy są w wiedrze
głębokiej studni; starcy, których lice mówi o nędzy, co nieodparta – na
koniec się wedrze – i rzuci w rynsztok!
Widziałem powstańca starucha – przed Matką Boską klęczał….
Lampka pełga – on, modląc się, wypił truciznę… Noc wokoło głucha i nikt
mu teraz współczuciem już nie łga!…
Modliłem się raz ostatni przed Czarnym krzyżem nie tyle za siebie, ile za
lud mrący.
A prawdy mego serca dzwoniły mi śpiżem i nad chmurami życia śpiewał
grom warczący.
My jesteśmy niebytem, gdyż być nie umiemy.
Polaków nie ma w Polsce, a więc nie ma Bytu.
Bo cóż jest być Polakiem, jakże stać się Sobą?
Siebie trzeba budować od krwawego świtu
do późnej nocy… Ponad mogilną żałobą
idąc – kwitnijmy, choćby w męczarniach rozkwitu.
………………………………………
Nad wodą mroczną, jak zwierciadło Kery,
zielone gotyckie wybujały skrzypy.
Słowik się wzbija w ponadziemne sfery,
a w wodzie pławią swój cień – dęby, lipy;
chmury złowrogie – jak przed Erosem – Antery.
Moje serce banity, moje serce zmęczone,
moje serce, które już nie ma kąta na tej ziemi!
moje serce się śmieje, widząc żaby zdziwione,
patrzące na mnie ślepkami bezmyślnemi,
w tej wodzie, gdzie jad widzę i wężarną Gorgonę!
Moje serce banity… Opuściłem Warszawę,
miasto trupów, gdzie już nadziei zamknięte są zawory,
gdzie grób Relikwii obsiedli; jakby swoją strawę,
tacy – którym warto by na czole wypalić, że – „wory”,
tacy – którzy w piekło dantejskie zmienili nam jawę.
Mnie najsrożej nie szarpią Sybir, ni bagnety!
mnie wstyd, że dziś imię tak niecne Polaków!
mnie wstyd, że samobójstwem kończą te kobiety,
które były wieszczkami świętych płomienistych krzaków, –
i że Jabłoń Życia przegryzły nam lisy i krety.
Mnie wstyd raz pierwszy, odkąd walczę z Losem,
że mi Los ten narzucił imię zgniłego Sarmaty!
Mnie wstyd być na puszczy wołającym głosem –
mnie wstyd oglądać trutniów, jako latarnię oświaty:
wolałbym takie głowy rzucić armatom czy kosom!
Wolę Maciejowicki cmentarz, niż dzisiejszą Warszawę.
Wolę Finis Poloniae z ust mężnego wodza,
niż kłamstwo – żeśmy przetrwali! – kłamstwo złe – kaprawe!
Wolę, by nas miażdżyły Baylen i Custozza,
niż Mamon bękart wznosił swoją Złato-hławę!
Ha! gdzież to wam droga, źródeł zatruwacze,
po Alejach nocą jeżdżący z dziewkami?!
kiedy wy igracie – więzień w lochu płacze,
kiedy wy zapewnicie, że jest Bóg nad wami –
to kruków chmura nad mogiłą – kracze!
Wy gracze nad mogiłą… o wy pereaci!
czy wam Król-Duch na wieki odmówił swej prawdy,
iż żadnej nie możecie już przybrać postaci –
(wy potomkowie Lecha, Rujwita, Uprawdy) –
jak tę – żeście trupy przypięte do tłustej połaci!
Śpiewali wam Wieszczowie, aż im wyschły płuca!
płynęła krew rubinna z tych, których miecz świadczy –
że runie Zamek, gdy go Duch porzuca!
Dziś – wy ołtarze z relikwij okradłszy,
mówicie: niech warcholstwo po kątach zanuca!
Wy się rozsiedli na złocie, na piórach –
stugębną famą zbroicie pachołków,
ale was nie ma na szczerbionych murach,
które siągają podniebnych wierzchołków –
wy w kabaretach, przy kpach – i rajfurach!
Cóż wy możecie ludowi wieścić? i co wojownikom?
co Mogile? co dziejom? wy klnący rapsodom!
i co rzekniecie gwiazdom – tym pątnikom,
wy – z błot, nie z Kartagin! z błazeństw – marnych Sodom!
Cóż wy wskażecie w Tatrach orłom – zachmurnikom?
A cóż wy rzekniecie ludziom fabryk, młota?
kmieciom, którzy lemieszem przeorują ziemię?
cóż wy rzekniecie wrogom, gdy już nie sromota
waszych znędzniałych karków jest użyć za strzemię!
gdy dziś już Żyd chałatny mówi: Polak – to lichota!
Wyjdźmy – na Grunwałd! Napoleon trzeci
stał przed Sedanem tak – w białych rękawiczkach!
Niech powtarzają dęby dębom, niechaj echo leci
aż w Tatry – wieszcząc o tych Polaczyczkach,
które musi pożreć Płomień, jak trujące śmieci.
Rzucacie się? wy dostojni w teatralnych gestach!
powiecie, że was już zelżył tak ruski minister…
Lecz słowo padło z mych wnętrz – i przebóg! że jest tak!
że zamieniacie dzwon żałobny czy weselność cister
na ilość samochwalby w bezlicznych rejestrach,
– Głupi, głupi – mówił wam król Niemna!
Ciemięgami was nazwał wieszcz Lilli Wenedy.
Gromiła was mądrością pieśń Norwida ciemna,
lecz wy tylko pozłotę bierzecie z tej schedy,
jak z Piramidy bogów – czerń licha karczemna.
Mój narodzie! nie na twą dolę rzucam głaz mej klątwy,
lecz na tę zgraję bezdusznych farsiarzy,
którzy w morzu Twej duszy żerują jak mątwy,
lub jak szczury w świątyniach gryzą wśród ołtarzy –
Welaskezów czy Kingę! piszcząc do Promiennych: skąd Wy?!
Miecz wyorałem na dawnym Grunwałdzie –
wyostrzyłem w mej piersi – i teraz upiorem
wejdę do waszych kamienic – zmroczę was wieczorem
i uczynię stygmat Warn na każdej fałdzie,
aż z Warszawy wskrześnie Troja wraz z złotym Hektorem!
Ruiny pobojowisk! kolczasty śnie herojów!
o wy, sykania świerszczy, kiedy pęka serce!
wichrze, który tak lecisz, pełen niepokojów,
aby zapłodnić lasy i łąk tych kobierce!
i ty, muzyko leśnych przekryształnych zdrojów!
Czemu me serce banity w ziemi piach się wżera?
czemu szukam wśród zmarłych, co śnią pod kurhanem
u sosen nadmorskich – Litwy bohatera,
który runął na Bestię z Polakiem i Chanem,
długie lata się czając, jak płowa pantera!
Żalu, żalu! kto z królewskich orlich ptaków
ma szpon potężny – niech gromem wirch targa
i leci w mądrej wiedzy do zwycięskich znaków!…
miliony robotników wzniosą to imię Polaków!
Druidów ogniem pali się ta wieża!
gdzie serca płaczą tylko po zwycięstwie!
Apokaliptycznego kryjem w sobie zwierza!
By wstać z otchłani, nie dość powstać w męstwie!
Wszystko przetwórzmy – z Nowego Przymierza!
Każde serce niech dzwoni promieniącym czynem,
niech się nie wstydzi legion Nadwiślański trzeci
i Czwartaków kolumny – niech będzie wawrzynem
własna dzielność – nie prawo do łez – wśród wyrodnych dzieci.
Niech Polak będzie Batorym, a nie Possewinem!
Niech pogardza małością, brudem, zaprzedaniem –
niech potrafi umierać, lecz i żyć potrafi!
niech rzeknie sobie: Wstanę! tedy wszyscy – wstaniem!
niech przejrzy pęta podłej złotodajnej Mafii –
niech pracuje uczciwie nad nowym Zaraniem!
Kiedy nie będziem zdradzać każdej mężnej warty,
kiedy słowa od czynów nie będzie tchórz grodził
chińskim murem – wtedy powstanie wśród nas Bonaparty!
Lecz długo, Polsko, będziesz się tułała
wśród głuchych ziomków, dmących w orzech pusty –
dużo Wisły upłynie – nim mogilne ciała
poczują dech w sobie – i odrzucą chusty:
kruki nas będą dziobać, i będzie kapała
nam – w tęskne oczy – z wszystkich rynien, dachów –
bezmierna gromnica głupstwa… i lichoty…
Odpędzam czarną myśl – koła wyciągnijmy z piachów –
roztwórzmy bramy w kraj Obiecanej olbrzymiej Roboty!
Witam Cię, Chryste – nad polskim ugorem
moknący w szarudze: żelazną koroną
musisz się koronować na walkę z głupoty Potworem!
Ty – zmieniany przez wszystkie koncylia, jesteś oną
światłością, zakrytą trocinowym worem…
Chryste, bądź Żywym, lub odejdź! nie obrzucaj mrokiem –
my chcemy Słońca żywego, jako Człowiek z krwi!
Przed własnym niech Prometej zgina się wyrokiem,
z własnego trybunału wstaje naród lwi.
Młotem Thora uderzmy w kowadle szerokiem –
jak Wisła i Bałtyk, Karpaty i step!
Na brzegach Parany zbudujmy okręta,
przez Himalajów idźmy mroźny żleb – – –
Serca zjednoczy wielka Góra święta,
kochajmy Ziemię i firmament nieb!
Polsko, Polsko! oto ja cię wzywam
w burzę twórczości, aż wyrośniesz na Jabłoń Życiową!…
… Gdziekolwiek jestem, czy morza przebywam,
czy nad Tatrami idę granią Łomnicową –
wszędzie Cię widzę i przyszłą odkrywam!
Lecz umrzyj, lichy zwyrodniały cieniu,
który się mienisz wciąż rzeczywistością!…
zbity z tysiąca gąsienic wleczesz się – ty Pieniu,
zamiast napoić duszę światłem i wolnością!
Świat zbudujemy własny w swym nowym sumieniu,
świat Rytmu z Słońcem, – z Ziemią – i Boskością!
Błyśnie Król Wężów – Słońce ponad mądrym ludem!
przeobrazi nas Król-Duch nowym swoim cudem
i stanie wśród warsztatu, gdzie wszystkie ramiona
stężyły się do czynu i wznoszą bierwiona,
i życia nowego Dom budują Polsce…