W porcie
Marynarze schodzą na wybrzeże
Ze swoich pustych statków,
Chłopcy z klasy średniej, z wyglądu łagodni,
Miłośnicy komiksowych historii;
Partia baseballa to dla nich więcej
Niż Troja i setka jej upadków.
Są zagubieni nieco, trafili
Do miejsca nieamerykańskiego,
Tubylcy mijają ich z własnymi
Przyszłościami i własnym prawem;
Są tutaj nie dlatego,
Lecz na wszelki wypadek;
Ta kurwa z tą niecnotą,
Co tandetę im wpychali,
Na swój sposób, chociaż kiepski,
Służą tym Społecznej Bestii;
Nic nie sprzedają, nic nie robią, –
Nic dziwnego, że pijani.
Lecz na gwałtownym błękicie zatoki
Każdy statek zyskuje
Przez to, że nie ma nic do roboty;
Bez ludzkiej woli, by dać rozkazy,
Kogo mają dzisiaj zabić,
Mają ludzką strukturę.
Na zagubiony żaden nie wygląda,
Raczej na przeznaczony w projektach
Na jakiś układ abstrakcyjny
Jakiegoś mistrza wzoru i linii,
Z pewnością warte każdego centa
Miliardów, które musiały kosztować.