Gdy broń dymiącą
Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę
I grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie,
Niech mi nie kładą gwiazd na skronie
I pomnik niech nie staje przy mnie.
Bo przecież trzeba znów pokochać.
Palce mam – każdy czarną lufą,
Co zabić umie. – Teraz nimi
Grać trzeba, i to grać do słuchu.
Bo przecież trzeba znów miłować.
Oczy – granaty pełne śmierci,
A tu by trzeba w ludzi spojrzeć
I tak, by Boga dojrzeć w piersi.
Bo przecież trzeba czas przemienić,
A tutaj ciemna we mnie siła,
I trzeba blaskiem kazać ziemi,
By z sercem razem jak krew biła.
Wrócę, rzemieślnik skamieniały,
Pod dach rozległy jasnych pogód,
Do rzeźb swych – tych, co już się stały,
I tych, co stać się jeszcze mogą.
I dawne będą wzrok obracać –
Niezdarne słupy pełne burzy,
I te, których nie tknęła praca
Jak oddech niewidzialnej róży.
I pośród nich jakże ja stanę
Z garścią, co tylko strzelać umie,
Z wiarą, co śmiercią przeorana,
Z sercem, co nic już nie rozumie?
Ale jeżelim spalił młodość,
Jak palą kraje w wielkim hymnie,
To nie zapomni czas narodu,
A Bóg jak płomień stanie przy mnie.
I wtedy, wtedy liść mi każdy
Albo mi wróbel z nieba sfrunie
I jego głos – już głosem prawdy,
I poznam głos, poczuję: umiem.
I szmer ptaszęcy mi przypomni,
Że znałem miłość, i obudzi
Zdrętwiałe dłonie – jak łodygi,
I pocznę kwiaty, gwiazdy, ludzi,
I ziemię w morza szum przemienię,
I drzewa w zwierząt linie miękkie,
I wtedy spadnie mi na rękę
W pieśni odrosła – wierna ziemia.
9. III. 1944