Piękny toast
Noc wyciąga łapę
Gwiazdy lecą z wora
To najlepsza pora
By się z czymś uporać
Wiatr latarnie drapie
Śmierć zatacza koło
Będzie niewesoło
Gdy wróci jak gołąb
Miasto dawno chrapie
Dziwnie dookoła
Skoro nikt nie woła
Wzniosę piękny toast
Za te płyty których nigdy nie nagrałem i nie nagram
Za idiotów których chętnie powysyłałbym do diabła
Za szalonych kaznodziejów którzy bluźnią w imię Boga
Za mówiących tak łagodnie że aż włosy jeży trwoga
Za aniołów którzy pieśnią próbowali mnie nawrócić
Za kobiety które z serca trzeba było precz wyrzucić
Za Judaszów co najpodlej zaprzedali własny naród
Za geniuszy najprawdziwszych których było tylko paru
Za koleżków co od forsy najzwyczajniej pogłupieli
Za bywalców noclegowni i najgorszych w kraju melin
Za „czerwonych” którzy w porę nauczyli się pacierza
Za niezłomnych co uparcie w czarno – biały układ wierzą
Za pijaków którzy piją bowiem pijak wypić musi
Za smakoszy nikotyny których głupia słabość dusi
Za żarłoków co przy stole odnajdują raj na ziemi
Za leniuchów których nigdy żadna praca nie odmieni
Za przywódców których sami wynieśliśmy zbyt wysoko
Za widziadła które nadal pojawiają się o zmroku
Za proroków którzy wiedzą jaki będzie Wielki Finał
Za Was wszystkich dobrzy ludzie których kocham i przeklinam
Noc wyciąga łapę
Gwiazdy mrą jak muchy
Głowa do poduchy
Między snu okruchy
Wiatr latarnie drapie
Śmierć przebiegła obok
Poszła swoją drogą
Mignął czarta ogon
Miasto dawno chrapie
Dziwnie się zdarzyło
Dobrze się skończyło
Wierszem się skończyło
Zima 1996