Polska poezja

Wiersze po polsku



Przed Sądem

Drobny, wychudły, z oczyma jasnemi,

W których łzy wielkie i srebrne wzbierały

I gasły w rzęsach spuszczonych ku ziemi,

Blady jak nędza, a tak jeszcze mały,

Że mógł rozpłakać się i wołać: Matko!

Gdyby miał matkę… i mógł stroić psoty,

I pocałunków żądać, i pieszczoty,

I spać na piersiach ojca… a tak drżący,

Jak ptak wyjęty z gniazda i już mrący,

Wiejski sierota stał w sądzie przed kratką.

A dziwna była ta sala sądowa,

Wielka i pusta, i ciemna, i chłodna,

I bezlitosna, i łez ludzkich głodna.

I nigdy dla nich nie mająca słowa

Miłości bratniej, i taka surowa,

Tak spiskująca ławkami w półkole

Na ludzką nędzę i ludzką niedolę,

Że Chrystus biały, co stał tam w pobliżu,

Zdawał się cierpieć i drżeć na swym krzyżu.

Przy winowajcy nie było nikogo…

I któż by bronił dziecięcia nędzarzy?

Chyba te wielkie dwie łzy, co po twarzy

Leciały jakąś pełną iskier drogą.

Chyba dzieciństwo, nędz pełne, sieroty

I chyba tylko promyczek ten złoty,

Co mu przez okno upadał na głowę,

Jakby Bóg gładził włosięta mu płowe.

Wszedł sędzia, spojrzał i rzekł: „Gdzie rodzice?”

„Nieznani” – odrzekł pan pisarz z powagą.

Chłopiec wzniósł zgasłe, błękitne źrenice

I ściągnął świtkę na pierś swoją nagą,

Bo oto nagle od jednego słowa

Zjęło go zimno i pustka grobowa…

Sędzia zadumał się, pochylił czoła

I spytał znowu: „Czy w wiosce jest szkoła?”

„Nie”. – Pisarz zwykle chmurny był w urzędzie,

Przy tym – pytanie było jakoś dziwne…

Wahał się chwilę, czy właściwym będzie

Odpowiedź chłopca pisać w protokóle;

Więc wyprostował palce swoje sztywne

I bębnił z lekka po szarej bibule…

A sędzia patrzył na drżącą dziecinę,

Na ręce nagie, wychudłe i sine,

Na pierś zapadłą i nędzne łachmany,

Na blask tych oczu zmącony i szklany,

Gdzie przecież mogły odbić się niebiosy…

Na drobną główkę, gdzie myśl głucho śpiąca

Nie znała światła innego prócz słońca

I innych wrażeń ożywczych prócz rosy.

I dziwnym cieniem zaszło mu oblicze,

I w piersi uczuł drżenie tajemnicze,

Jakby ta sala pusta była tronem,

Nad którym przyszłość z czołem zachmurzonem

Zasiada, pełna klęsk i spustoszenia…

I jakimś grzmiącym i ogromnym słowem

Oblicza plony na polu jałowem,

Przed sąd wzywając całe pokolenia…

I widział, jak szły gęste, ciemne tłumy

I tamowały ruch globu w błękicie…

I spostrzegł, pełny trwogi i zadumy,

Że były chmurą ogromną o świcie,

Przez którą przebić nie mogło się słońce,

I zmierzch nad ziemią trwał przez lat tysiące…

Widział, że tłum ten – to siła stracona

Dla wielkich celów i dążeń ludzkości,

I czytał w groźnym spojrzeniu przyszłości,

Że chce rachunku – z miliona…

I ujrzał nagle, że wydziedziczeni

Za społeczeństwa swego cierpią winy…

I przerażony – posłyszał w przestrzeni

Sądy – nad sprawą chłopczyny…

„Niechże was Chrystus – głos mówił – rozsądzi,

Kto więcej winien: czy ten nieświadomy,

Co drogi nie zna i w ciemnościach błądzi,

Czy wy, co grube spisujecie tomy

Karnej ustawy, a nie dbacie o to,

By uczyć dziecię, które jest sierotą?…

Niechże was Chrystus sądzi!”

Lecz krzyż czarny

Stał nieruchomy i cichy na stole,

Jako milczące wobec łez ołtarze…

A sędzia powstał i szedł, gdzie pacholę

Blade czekało na wyrok surowy,

I dotknął ręką jego płowej głowy,

I rzekł: „Pójdź, dziecię! ja cię uczyć każę!”


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Przed Sądem - Maria Konopnicka