Noc Św. Jana
Milknie mój płacz.
Potoki śnieżnych kalin –
zwodzony most –
Boże mój, Boże, Boże!
już nic mam snów
i nagi wśród przehalin
tułam się drżąc, w prastarym jodeł borze,
gdzie milknie płacz –
gdzie huczy dzwonów morze.
Zgubione są me sny
i czarno-złote morze
uderza w moją pierś dzwonami wszystkich wiar –
tam w lody bije śmierć –
na harfach Jutrznia gra –
tam naród, lochy – Car!
Chcę odejść w głaz – w jezioro – w ciemny bór –
lecz kocham Ją –
tę Niewiadomą, co gra w dzwon.
Samotny jestem – sam –
płynęła moja krew
jak rzeka z górskich bram.
Albatros – goniąc jutrzenkę –
okrążył lazur ziemi
i nieruchomy zawisnął
na niewidzialnych promieniach –
o duszo, gdzie twój Bóg?
Turkot toczonych dział
strząsa mi kielich rosy –
tęsknię, umieram, płaczę –
tu pod szumiącą dziko tonią
w loch zawrzeć muszę Ją –
by rozkołysać złoty podziemny w turmie dzwon.
O, Bóg mię bardzo kocha –
dlatego serce me szlocha –
dlatego jestem sam –
i muszę sercem bić w turemny złoty dzwon.
Biorę za powróz – gram –
potępień zgrzyta jęk
z rozpacznych ciemnych łon –
o, jak ogromny z mrocznych ogniów zamek –
o, jakież skrzydła mam z lodu
i tron, gdzie gwiazda umarła,
króluje ze mną nad kośćmi poległych.
Wonieją kwiaty kalin –
drżą listki u mych nóg.
Kocha mię Chrystus-bóg,
żem się litował męce,
sam leżąc na stosie płomiennym,
gdzie kości moje skruszono.
Drapieżny ptak
wyjadł mi serca wnętrzności
i były puste źrenice,
jak wiadra schodzące w głąb studni.
Rzekł bóg piekielny: będziesz w niebiosach –
i czekam za kratą w lochu
gdzie jest schronisko zim –
i tylko nad grobem Nieznanej
śnieżyste kwitną kaliny.
Módlmy się –
oddałem Bogu moją wolę –
nawet się modlić nie umiem.
Z krainy zimnej północy
nadchodzi Wąż.
Kwiaty w mym ręku i krzyż –
gdzie miecz?
gdzie purpurowe i czarne sztandary?
gdzie zemsty mojej skalista maczuga,
pnąca się piersią do gwiazd?
Bije drugi – trzeci – sześćdziesiąty dzwon –
chcąc mi przypomnieć, co wiem –
– – kochałem, kochałem Ją –
na księżyca sierpie
królowę śnieżnych kalin,
w których się krwawi krew.
Śpiżowe huczą działa na mostach zwodzonych,
brunatno-czarny nad przepaścią wąż
pełznie na wino do mych gór –
na wino z Chrystusa krwi –
ugoszczę was – borów tych pan.
Zasiądźcie do mych stołów,
które z kamienia są – ciosane piorunem.
Bóg każe przyjąć was –
słuchajcie – zagram w dzwon –
bledniecie!
to jutrzenki dzwon –
ten czarny nieba klosz –
to dzwon mój, chmurząc się – gra.
Gdybym go strącił z mych nadgwiezdnych baszt –
przebiłby ziemię, lecąc aż w czeluść piekielną –
lecz jestem szczery Lach –
gości nie pytam, skąd idą –
i do Chrystusa wiodę
na nowy zapóźniony trud.
Klęknijcie u tych skał –
gdzie śnieżą puchy kalin –
tam grób jej –
którą wydały ręce własnych synów.
Nie płaczcie – gwiazdy wstają z grobu –
Anieli nad nią dzierżą straż.
Patrzcie, witezie – wyszła z lochu,
z martwych cmentarza – otrząsa zimny całun –
a wy, jak nocne ćmy,
kryjecie się do mogił!
to Pani Wasza –
córa Wiecznego Słowa –
to Miłość.
Wężu – prosisz o habit zakonny –
idź – mgławice kalin
niechaj ukoją twych zbrodni widziadła.
Anieli – nakarmcie tych głodnych –
o gwiazdy – z modrej Chrystusa winnicy –
nieście im wino słonecznych upojeń.
Wy zimne bagien mogiły
wydajcie naród uwięzionych
słońcu co wschodzi.
Wy dumne krwawe kościoły
pokornie rozsypcie się w pył –
już człowiek nie będzie królował,
anieli spełniają urzędy –
niebo gwiazd pełne i modlitw.
Odpuszczam was – idźcie w pokoju –
w mym sercu nie wygasł jeszcze płacz.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Nas dwoje – w świecie tych przemian –
idziem przez puszczę gdzie żarzą się kłody –
nóżki twe jasne krwią zbroczone
omyję w jezior modrej fali.
Ja mrok – całuję Cię zmarłymi usty –
uchylasz się – płoniesz i drżysz.
Żyliśmy w tym lesie paproci,
gdy ziemia była młodą i niewinną.
W ramionach twoich
szukałem miodu –
i piłem wieczny sen.
A teraz chcę wypić z twych ust, o Jutrzenko,
mą nieśmiertelność.
Ptaki śnią jeszcze pod kwiatami chmur,
co woń roznoszą gór śnieżnych i morza –
i fale grają w jaskiniach przybrzeżnych
runiczną pieśń o nowym rozstaniu.
Jedyny raz –
odkąd sklepienia tej gwiezdnej otchłani
wzniosły się we mnie w kościół Anamnezy –
ja Ciebie – o Utęskniona –
tulę, nie czując grzechu ni śmierci.
I cóż powstanie z konchy
twoich różanych łon?
Czy kwiat paproci w noc męczeńską Jana?
czy gwiazda magów –
czy mrok Lucifera?
boję się wszystkiego prócz śmierci.
Otaczam Cię mym czarnym niebem
Lilio Tatr!
wśród lip tysiącoletnich brzęczą złote pszczoły
i piją miody twoich ust.
Chwieją się bujne zielonawe kłosy –
lśnią na nich iskry,
kłębią się chmury czarne –
a z ziemi płyną gorące wytchnienia.
Wulkany tajne moich law
chcą w ogień stopić
czarny diament w miłości ołtarzu,
gdzie wieczne życie migoce zdrojem ofiary.
W twych bujnych włosach liść zielony kalin,
w twych oczach światła fosforyczne mórz.
Lecz pierś twa szałem dwojga meteorów
do mroków moich tuli się pancerza
i łka na czarnych zimnych lodozwałach.
Jam wolny! – Pójdźmy ku morzu –
przez orkę z deszczowych nawałnic –
przez bór pochylony wichrami od morza
w wygięte harfy jodeł i modrzewi –
tam ku tym srebrnym falom –
ku ciemnym głębinom –
gdzie jest twój bursztynowy pałac –
o królowo!
Zakrywasz mi źrenice gwiazd gałęźmi kalin,
niepokój wstrząsa wierzchołkami drzew –
i w misę nalaną mrokiem rozpaczy spływają opale.
Wciąż mocniej tulisz oczy me
i słyszę śpiew łabędzi – i szelest rosy –
która opada z ich skrzydeł.
A tam – wzbierają fale Oceanu –
płyną jak węże z klejnotami głębin
i w swych wydętych piersiach
niosą grzmot pieśni –
która do najgłębszych jaskiń,
do skał najgroźniej spiętrzonych ku niebu,
wzniesie modlitwę wniebowziętej ziemi,
Ach, świecą oczy twe magicznym blaskiem –
tortur, co cię rozdarły –
ja ciemny – nie widzę twoich łez –
musiałaś płakać tej nocy –
która mi wszelkie niebo oddała i światy.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Zniknęła Jutrznia.
Piorun śni cicho u mych nóg.
Stopy me chłodzi zamarzłe jezioro.
Chmury – jak listki mnie całują.
Już muszę iść.
Gwiazd oczy, jak złote pieniążki
legły na pustych źrenicach upiora.
Anieli idą po mnie –
chcą wiązać – o, nie trzeba –
sam idę – wiecznie sam.
Nieme ust waszych błyskawice
grożą mi ciemną zagładą.
Do nieruchomo zastygłych wód,
na dnie lodowych czarnych jaskiń,
pośród zapadłych bez wyjścia dolin
idę – by spełnił swój tryumf
słoneczny bóg
w otchłaniach ze mnie poczęty.
Do różowiących tuli się obłoków,
gdzie mleko ambrozji i nektar wód.
Ach – moja otchłań
żarzy się w sen z ametystów.
O słońce! – mój synu – boże –
nie widzę Cię –
lecz z gór mych błogosławię Twym nadniebnym drogom.
Niech w ten mój mrok wejdą wiar nowych królowie,
prastarych świątyń kapłani
i czarnych żubrów grający pasterze.
Wszystkim co przejdą
przez te wąwozy śmierci i zakrwawione
żelazną rdzą potoki –
ku tym przełęczom zielonym
pełnym kwiatów –
zrodzonych z Jutrzenki i Mroku –
ja błogosławię –
Starzec gór –
wyższych nad błędne komet szlaki –
z gór – które są podnóżkiem tronu
Tego – co większy niż ja…
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
W ciemnym podwórku kwitną gałęzie mych kalin –
ile czasu potrzeba, aby te mury rozwalić
i drzewko wydobyć ku słońcu?
Dzieciątko blade w wilgotnej izbie
ma oczy ogromne – jak morza zatoki,
i boi się księżyca, który spogląda przez szpary –
O, nie opuszczaj mię Jutrzenko –
nie ćmij mię zimną mgłą rozpaczy –
musiałbym trupa Twego ułożyć do trumny
i gwoźdźmi sam przybijać wieko – –
wziąłbym na cmentarz synka, co by się uśmiechał
i poszedł z nim do opuszczonego kościoła,
gdzie mrok gra trumnom de profundis.
Nie umieraj Jutrzenko moja –
niech nas razem uśpionych ujrzą blade jesienne księżyce,
nie opuszczaj mnie –
bo nie będę mógł zagrać hymnu umarłych
nad Tobą, o moja Jutrzenko!
Anioł mi błysnął gwiazdami i przyrzekł –
nad górą świata – nad morzem Golgoty –
że już nie umrze
nikt z kochających.