Wieczny wędrowiec
Szliśmy powoli, nie dochodząc nigdy,
Wyruszyliśmy o świcie, dawno, o tak, bardzo dawno temu.
Przemierzyliśmy drogi, stepy, ścieżki i równiny.
Ze srebrnymi skroniami chłostanymi biczem wiatru. Z włosami
zmierzwionymi kurzem, kolcami i gałęziami, czasem w kwiatach.
Nocą, uśpieni przy kojącym ogniu, słyszeliśmy ryk dzikich zwierząt.
A gdy poranek skraplał się nad nami, dochodził nas krzyk ptactwa.
Widzieliśmy jak grube węże kreślą swe pytania wijące się w pyle drogi.
I przeciągłą, odległą odpowiedź stada słoni.
Rosłe bawoły, bizony, głupawe hipopotamy, opancerzone kajmany, kruche kolibry.
Potężne wodospady gotowe ludzkie ciało porwać, niby liść.
I ożywczy powiew niewysłowionej bryzy.
I nóż tnący puszczę, i biel kłów, potężny potok bestii i ofiar rwący
łożyskiem płomieni.
Dotarliśmy do ludzkiej siedziby. Czarni i biali, smutek.
Mężczyźni, kobiety.
Dzieci niby pióra: Ciemne piórko – jęk jakiś, cień i zarys trzciny.
I płócien wielki, krągły na niebie i nad lepiankami.
I czarownik. I jego próchniejące zęby.
I tam-tamy w ciemnościach. I płomień, i śpiewy.
Ale czyja to skarga?
To nie las się skarży. To tylko cienie, ludzie.
To rozległa istota stworzona, naga, zapomniana.
Ogromne dziecko mroku, na którego widok zadrżałem.
A potem dalej w drogę. Wymarsz, inne stepy. Nowe niebo i nowe pogody.
Człeku wieczystej drogi, który to wszystko masz pod powiekami.
Człowieku, co o świtaniu, dawno, dawno nieskończenie, kiedyś wyruszyłeś.
Wysunąłeś do przodu najpierw jedną stopę, bosą.
Czy jeszcze pamiętasz?
A teraz, na chwilę znieruchomiały, jakbyś to wspominał.
Czas w drogę…
tłum. Hanna Igalson-Tygielska