Maria. Pieśń pierwsza
PIEŚŃ PIERWSZA
Wszystko się dziwnie plecie
Na tym tu biednym świecie:
A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić,
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić.
Jan Kochanowski
I
Ej! Ty na szybkim koniu gdzie pędzisz, kozacze?
Czy zaoczył zająca, co na stepie skacze?
Czy rozigrawszy myśli, chcesz użyć swobody
I z wiatrem ukraińskim puścić się w zawody?
Lub może do swej lubej, co czeka wśrzód niwy,
Nucąc żałośną dumkę lecisz niecierpliwy?
Bo i czapkęś nasunął, i rozpuścił wodze,
A długi tuman kurzu ciągnie się na drodze.
Zapał jakiś rozżarza twojej twarzy śniadość
I jak światełko w polu błyszczy na niej radość,
Gdy koń, co jak ty, dziki, lecz posłuszny, żyje,
Porze szumiący wicher wyciągnąwszy szyję.
Umykaj, Czarnomorcu, z swą mażą skrzypiącą,
Bo ci synowie stepu twoją sól roztrącą.
A ty, czarna ptaszyno, co każdego witasz
I krążysz, i zaglądasz, i o coś się pytasz,
Spiesz się swą tajemnicę odkryć kozakowi –
Nim skończysz twoje koło, oni ujść gotowi.
II
Pędzą – a wśrzód promieni zniżonego słońca,
Podobni do jakiego od Niebianów gońca –
I długo, i daleko, słychać kopyt brzmienie:
Bo na obszernych polach rozległe milczenie;
Ani wesołej szlachty, ni rycerstwa głosy,
Tylko wiatr szumi smutnie uginając kłosy;
Tylko z mogił westchnienia i tych jęk spod trawy,
(Co śpią na zwiędłych wieńcach swojej starej sławy.
Dzika muzyka – dziksze jeszcze do niej słowa,
Które Duch dawnej Polski potomności chowa –
A gdy cały ich zaszczyt krzaczek polnej róży,
Ah! Czyjeż serce, czyje, w żalu się nie nuży?
III
Minął już kozak bezdnię i głębokie jary,
Gdzie się lubią ukrywać wilki i Tatary;
Przyleciał do figury (co jej wzgorek znany,
Bo pod nią już od dawna upior pochowany),
Uchylił przed nią czapki, żegnał się trzy razy
I jak wiatr świsnął stepem z pilnymi rozkazy.
I koń rzeski, żadnym się urokiem nie miesza,
Tylko parschnął i wierzgnął, i dalej pośpiesza.
Ciemny Boh po granitach srebrne szarfy snuje,
A śmiały wierny kozak myśl pana zgaduje –
Szumi młyn na odnodze i wróg w łozie szumi,
A żwawy wierny konik kozaka rozumi –
I przez kwieciste łąki, przez ostre bodiaki
Lżej się nie przesuwają pierszchliwe sumaki ;
I jak strzała schylony na wysokiej kuli,
Czai się zwinny kozak, do konia się tuli;
I przez puste bezdroża król pustyni rusza –
A step – koń – kozak – ciemność – jedna dzika dusza.
O! któż mu tam przynajmniej pohulać zabroni?
Zginął – w rodzinnym stepie nicht go nie dogoni.
IV
Ruszaj, ruszaj, kozacze – pośpiech nakazany;
W starym wyniosłym zamku niemałe odmiany:
Pan Wojewoda, z synem od dawna w rozprawie,
Długo teraz rozmawiał – i bardzo łaskawie;
A jednak – żywe były urazy i zwady,
Zatruta serc pociecha, zniszczone układy,
I łzy czułej rozpaczy i pychy zapału
Płynęły – często gorszko – ale bez podziału.
Już inaczej w tym zamku – znikły niesmak, żałość,
Jaśnieje przepych pański, naddziadów wspaniałość;
Już wśrzód licznego dworzan i służby orszaku,
Grona paziów, rycerzy domowego znaku,
W okazałe komnaty (długo nie widziany)
Zeszedł Pan Wojewoda bogato przybrany;
A gdy każdy to szczęście usiłował głosić –
Zdawał się więcej synem niż chlubą unosić.
W spokojnych jego rysach trudno poznać znamię
Głębokich wewnątrz uczuć; tylko dzielne ramię –
Świetna mowa, dla ludzi – imię znakomite –
Co w sobie, to na zawsze dla wszystkich ukryte;
Lecz teraz, czy z potrzeby, czy w nagłym wzruszeniu,
W pieszczotach dawał ulgę długiemu cierpieniu;
I gdy w cichości z synem jakąś sprawę waży,
Widocznie – uśmiech igrał na poważnej twarzy;
A w oczach się mignęła szybka, dzika radość,
Jak kiedy długim chęciom już się staje zadość,
Jak gdy w trudzącym biegu i myśli ucisku
Spocznie kto już na chwilę – choćby na mrowisku.
Spocznie? – oh! może tylko czoło pałające
Położy, gdzie go żądeł czekają tysiące.
V
Do późnej nocy w zamku zgiełk i tętent trwały;
Do późnej nocy trąby i wiwaty grzmiały:
Jeszcze stuk chodu słychać – lub ciężkie westchnienia,
W przerwanym tępotaniu, wracają sklepienia.
Nicht tam nie zawołany wnijść się nie poważy –
Dawny wrócił obyczaj, wspaniała ochota,
Długie się stoły śklniły od srebra i złota;
I loch pański jak serce zdawał się otwarty –
A stary węgrzyn płodził nie bez duszy żarty;
I godząc huczne tony z wesołym hałasem,
Muzyka z swą melodią przebiła się czasem.
Do późnej nocy twarze – ostre – malowane –
Przodków, w długim szeregu zebranych na ścianę,
Zdały się iskrzyć nieraz martwymi oczami
I śmiać się do pijących, i ruszać wąsami.
VI
W ustach mieszka wesołość – w oczach myśl zgadnienia –
W głębi to, w głębi serca, robak przewinienia;
A gdy jaka uciecha razem ludzi zbierze,
I Pycha, i Pochlebstwo śmieją się – nieszczerze.
Może tak w dawnym zamku, bo w rznięte podwoje
Już Noc zaprowadziła ciemne rządy swoje;
Już ucichli surmacze, Sen Szczęście osłania
I puszczyk z wieży zaczął grobowe wołania;
A jeszcze – w bocznym skrzydle obszernej budowy,
Gdzie dzielny Wojewoda wzrok orli, surowy
Pomarszczoną powieką w ustroniu przyciska,
Jak w jaszczur kryją kamień, którym duma błyska –
Tam jego myśl ukryta samotnie się żarzy –
Tam może brnąć już w rozpacz, w niezwykłej niemocy,
Depce burzliwym krokiem po ciemnościach nocy,
Jak by w jej czarnym tchnieniu chciał gdzieś znaleźć rękę
Krwawej, zgubnej przyjaźni – lub zgasić swą mękę!
I gdy z gorących oczu Sen trwożny odlata,
I gdy mu duszną była wysoka komnata,
Otworzył wąskie okno – patrzał czas niejaki
Na swoje liczne hufce, rozwinięte znaki,
Co się do nakazanej zbierały wyprawy;
Słuchał budzącej trąby i wojennej wrzawy:
Prychają rącze konie, brzęczą w ruchu zbroje,
Szumią skrzydła husarzy, chcą lecieć na boje.
Dla nich wstające słońce w różowej pościeli
Blaskiem złotych warkoczy widokres weseli
I wznosząc świetne czoło, najpierwszym spojrzeniem
W lśniącej stali swe wdzięki postrzega z zdziwieniem;
Dla nich pachnący wietrzyk, co swój oddech świeży
Dmucha na włosy dziewic i pióra rycerzy;
Dla nich gwar małych ptasząt, w żywej słodkiej nucie,
Co z mokrych rosą dziobków wyrywa uczucie:
Nie dla niego – on nie chciał na widoku zostać –
W niknących cieniach zamku zanurzył swą postać,
Jak te straszące mary, które bojaźń nasza
Widzi w bezsennej nocy – poranek rozprasza.
VII
Dano znak – wrzasły trąby – szczęknęły podkowy –
Mężnego towarzysza wierny szeregowy
Jak cień nie odstępuje; i szybkim obrotem
W ciasną gotycką bramę suną się z łoskotem.
Zagrzmiała długim echem do sklepienia drząca –
Aż łagodniejszą ziemię lżej kopyto trąca;
I ciszej, ciszej brzęcząc – już słabo – z daleka –
Głuchy dochodzi odgłos i coraz ucieka.
Dopiero to na polu – gdzie ogromne koło
Wytoczyło już słońce – bujają wesoło;
I pstrym swoim proporcem, nim sławy dostąpią,
W żywych strumieniach światła jak orły się kąpią;
Tysiące piór, kamieni, w blask, w farby się stroi;
Tysiące drobnych tęczy odbija się w zbroi;
A na ich bystrych oczach siedziało Zwycięstwo,
A na ich serc opoce kwitły wierność, męstwo,
A na czele tych szyków wyniosły młodzieniec.
Lecz ktoż on? Jakiż chwały czy szczęścia rumieniec
Lniane chcą cienić włosy? Oh! milszy sto razy
Niż różowe porankiem natury obrazy
I słodszy, i jaśniejszy od chwały połysku
Ten blask – co w jego serca żywi się ognisku –
Ten uśmiech – w którym może choć część zachwycenia,
Z jakim wybrani słyszą Cherubinów pienia.
Na lotnym jeciał koniu – i nad jarów brzegi
Poprowadził w porządku milczące szeregi;
Znikli w zarosłą przepaść – aż krążąc parowy,
Jeszcze raz świetne z krzaków ukazali głowy;
Jakiś na wzgórku rozkaz młodzieniec dał znakiem –
I poszli, poszli drogą za żwawym kozakiem,
Którego lekkie ślady od kopyt bez stali
Wietrzyk z Rosą, jak dzieci, piaskiem przysypali.
VIII
I ciche, puste pola – znikli już rycerze,
A jak by sercu brakli, żal za nimi bierze.
Włóczy się wzrok w przestrzeni, lecz gdzie tylko zajdzie,
Ni ruchu nie napotka, ni spocząć nie znajdzie.
Na rozciągnięte niwy słońce z kosa świeci –
Czasem kracząc i wrona, i cień jej przeleci,
Czasem w bliskich burianach świerszcz polny zacwierka,
I głucho – tylko jakaś w powietrzu rozterka.
To jakże? Myśl przeszłości w tej całej krainie
Na żaden pomnik ojców łagodnie nie spłynie,
Gdzie by tęsknych uniesień złożyć mogła brzemię?
Nie – chyba lot zwinąwszy, zanurzy się w ziemię:
Tam znajdzie zbroje dawne, co zardzałe leżą,
I koście, co nie wiedzieć do kogo należą;
Tam znajdzie pełne ziarno w rodzajnym popiele
Lub robactwo rozlęgłe w świeżym jeszcze ciele;
Ale po polach błądzi nie sparłszy się na nic –
Jak Rozpacz – bez przytułku – bez celu – bez granic.
IX
Pod starymi lipami Miecznik dumał stary
I dźwigał w zwiędłej głowie utrapień ciężary:
Chociaż ten czarny żupan smutny przy siwiźnie,
Nosił i jasne barwy, gdy służył ojczyźnie.
Ojczyźnie! której imię wśrzód boju i rady,
I spornego wyboru, i hucznej biesiady
Czystym gorzało ogniem – a serce, jak w wiośnie
Ptak do słońca, do niego skakało radośnie!
Ale czas świetnych uczuć już sciemniał – ej! minął
I boli tylko życie, a kwiat jego zginął.
Dumał – i przeszłe żale, obecne zgryzoty
Pokrył kir nieprzebity grożącej sromoty;
O! poki tchu przynajmniej, tak łatwo i marnie
Płomień zawziętej pychy gniazda nie ogarnie!
O! poki czarny żupan żywe członki ciśnie,
Wyschła ręka w potrzebie starą szablą błyśnie!
Lecz potem? – dumał Miecznik i wzrok wodził hardy,
Pełen niechęci – gniewu – a może i wzgardy.
X
Przy nim młoda niewiasta – czemuż, kiedy młoda,
Tak zamglonym promieniem świeci jej uroda?
Ni ją ubior udatny, ni ją stroją kwiaty;
Czarne oczy spuszczone i żałobne szaty;
A w twarzy smutek, czoło co schyla w cichości,
Którego całym blaskiem – uśmiech Cierpliwości!
Lub jeśli kiedy nagle, wpośrzód gęstych cieni,
Jaka myśl czy pamiątka jej lica zrumieni,
To tak mdłym, bladym światłem – jak gdy księżyc w pełni
Niezwykłym życiem rysy posągu napełni.
Piękna, szlachetna postać – do Aniołów grona
Dążyła, ich czystości czarem otoczona;
Ale trawiący oddech światowych uniesień
Owiał pąk młodych uczuć i zwarzył jak jesień:
To jeszcze jest na drodze, gdzie nią wicher miota,
W ciężkich kajdanach ziemi dla nieba istota;
Serce nosi uschnięte, a świeci jak zorza.
Podobna do owoców umarłego morza,
Pod których śliczną farbą, wśrzód trudu, mozoły,
Podróżny widzi nektar, znajduje – popioły.
Jakaś posępna słodycz w jej każdym ruszeniu;
Ani łzy, ani żalu w jej mglistym spojrzeniu;
O! nie – przeszłych już zgryzot nie widać tam wojny,
Tylko znikłej nadziei grobowiec spokojny,
Tylko się lampa szczęścia w jej oczach paliła
I zgasła, i swym dymem twarz całą zaćmiła.
XI
Przy nim młoda niewiasta nad Księgą Żywota,
Jak trwożna gołębica, pod jasności wrota
Wzbijała ducha wiary; i skrzydły drzącemi
Szukała swego gniazda daleko od ziemi.
A że nad przepych świata i blasków pozory
Widniejsze pióra białe zniżonej Pokory,
I drzy nić, którą serce do nieba związane:
To kropla słodkiej rosy upadła w jej ranę.
I wznosząc w górę oczy z tym tkliwym wyrazem,
W którego jednym rzucie wszystkie czucia razem,
Gdzie Przyszłość do Przeszłości po jasnym promieniu
Biegnie jak czuła siostra łączyć się w spojrzeniu –
I wznosząc w górę oczy – doznała – jak lubo
Rozbłąkanej w swym żalu swego szczęścia zgubą,
Gdy już z ziemskich i chęci, i strachu ochłódła,
Tęsknić szlachetnej duszy do swojego źrzódła!
Jak miło, by nie wadzić w światowym zamęcie,
Zniknąć – na zawsze zniknąć pod Śmierci objęcie!
A kto by widział wtedy jej twarz promienistą
I smutnego Miecznika duszę przejrzał czystą,
Te lipy rosochate – starodawne stroje,
Których dla Wyobraźni tak przystoją kroje;
A kto by widział jeszcze, jak jasność i wonie
Męczeńskim wieńcem nagle oblekły im skronie –
Oh! może się przenosząc w odleglejsze wieki,
Swietniejsze okolice, kraj sławny, daleki,
Nad brzegami Jordanu, pod palmy drzewiną,
Usiadłby zamyślony z Hebrajską rodziną :
I w spólnictwie niedoli, czując trwogę świętą,
Poznał – tęż samą rękę, wieczną, niepojętą,
Co swe łaski i kary zsyła lub odwleka;
Też same zawsze troski wygnańca – człowieka,
Któremu nawet w szczęściu jeszcze czego§ trzeba,
I tylko wtenczas błogo – gdy westchnie do nieba!
XII
„Ojcze! ja nazbyt długo w miłych myśli kole
Obłąkałam się dzisiaj – a na twoim czole
Ciemne następstwo zgryzot zawsze się przebija;
A kiedy radość mignie, to zaraz i mija,
Jak promyk, co z obłoków na wyniosłe góry
Błyśnie – i znów go skryją wiatrem gnane chmury.
Oh! czemuż już nie spocznie twoja głowa siwa?
Tu – na łonie; nie bój się – teraz żal nie spływa,
Jak wtedy, coś w mych rękach usnął zmordowany
I wstał, schylonej córki łzami zapłakany!
Sroga nieszczęść igraszka: – i tak zżółkły parość
Popsutym karmił sokiem swego dębu starość;
I tak zaparte czucia długim uciśnieniem,
Rwąc tamę mej rozwagi, lały się strumieniem.
Ah! jakże to boleśnie nazad się obrócić,
Widzieć Rozpacz grożącą, i nie móc się wrócić!
Ah! jakże to okropnie w przymusie zostawać,
Ręką, co chce lekarstwo, truciznę podawać!
Ojcze! drogi mój ojcze! czyż już żadnej chwili
Nigdy ci twoja córka, nigdy nie umili?
Gorszka jej była dola – ale to już przeszło:
Patrz, jakie słodkie światło we mnie się rozeszło;
I uśmiech biega w twarzy niż kiedy zabawniej,
I twój pragnie obudzić – jak w szczęściu – jak dawniej.
Nieraz ja sobie wspomnę te dziecinne lata,
Tak lube! tak ulotne! i mojego tata,
Jak czasem zasępiony po trudach spoczywa,
Aż raptem u dziewczynki wesołość się zrywa
I wciska mu się w serce – powoli – nieznacznie –
Poki się nie rozjaśni i śmiać się nie zacznie.
I gdzież to się podziała tej dziewczynki władza?
Pierwej zganiała chmury, a teraz sprowadza;
I gdzież to żywy, czysty strumyczek upłynął?
Mruczał na swą nikczemność, a w jeziorze zginął.
A nasz śliczny kanarek, gdzież to się obraca?
Chciał w ogniu piórka złocić i więcej nie wraca.
O! póki ten, co moim na zawsze był w sercu,
Nim go moim nazwałam na szlubnym kobiercu –
O! paki ten, co jemu w uczucia się wplatać,
Brzmić w szlachetnych pomysłach, w westchnieniach ulatać,
W spojrzeniach czuć się światłem i życia potrzebą,
Było więcej niż szczęście, było dla mnie niebo –
Ten, co pączek tkliwego, lubego marzenia
Rozwinął swoim wdziękiem, ocucił z uśpienia,
Pił jego świeżą rosę, a na jego kwiecie
Zostawił łzę wdzięczności, której czas nie zmiecie –
O! póki ten mój miły, ten świat mojej duszy,
Łańcucha naszych węzłów swą wzgardą nie skruszy;
Wierny zostanie cnocie, miłości, pamiątkom,
A gdy znikł pałac szczęścia, wierny jego szczątkom;
Jeszcze się dla mnie życia nie zamknęło wieko,
Jeszcze myśl jego o mnie, chociaż on daleko,
Płynąć będzie tajemnie w umarłe uczucia
I jak cudowny balsam bronić od zepsucia.
I tę straszną ofiarę – i to rozdzielenie –
Zniosę – cierpliwie zniosę – poki nasze cienie
W słodkich czystych krainach złączone na zawsze,
Ludzi już nie zobaczą – lecz niebo łaskawsze!”
Rzekła – i jak w stojącej a popsutej wodzie,
Wzruszone nagle męty osiadłe na spodzie,
Z serca jej wyszły czucia, co w łzach długo mokły –
I zielonym odcieniem jej bladość powlokły.
„Wolałbym dźwigać więzy u brodacza Turka,
Niż żeby mi tak marnie więdnieć miała córka;
Wolałbym w ciemnej turmie pewnej czekać zguby
Niźli patrzeć spokojnie na te smutne szluby;
Alboż to naszej Polsce braknie na młodzieńcach,
Co to pannom umieją wyskoczyć w rumieńcach
I tak jak dawniej było – rycerskie kolano
Raz w życiu tylko ugiąć – po wianek, za wiano!
Nie, Mario! nie trza wzdychać – twego nie obrażam;
Mężny jest i cnotliwy – wiesz, że go poważam;
Lecz mnie jego rodzica pycha niecierpliwi –
A kiedy łzami Marii swoje serce żywi,
Ha – toć i u mnie szabla nie czczym tylko blaskiem
I mignie mu pod oczy święconym obrazkiem;
Taż to u naszej szlachty dawne przywileje
Skrzesać ognia w pałasze, gdy Przyjaźń sciemnieje.
Przyjaźń? a nasze hufy nie z sobą na sejmie;
A nasze veto krzyczy jeszcze i w rozejmie!
I gdyby kraju napaść, z Hetmanem umowy,
Nie rzuciły mnie wówczas Szwedowi na głowy;
I gdyby twoja matka (daj jej niebo, Panie!)
W swe rantuchy nie skryła młodych serc kochanie,
A niewieścim w błyskotkach, tajemnicach smakiem
Nie zawarła tych związków z swych matron orszakiem –
Nigdy by w moje kopce wróg się nie mógł schować;
Anibym jego złości dozwolił grasować.
Bo cóż to ja zastałem? Żonę zmiotła kosa –
A córę – szczep jedyny – z łez polewa rosa!
Dla starej karabeli zbyt to wielkie dziwy
Znosić tak ciężkie razy, los tak obelżywy.
Alboż choć raz do serca me dziecię przytulił?
Alboż młodością – wdziękiem – choć raz się roz czulił?
Nie – od domu, imienia ze wzgardą odgania;
I teraz w Rzymie szuka szlubów rozwiązania!
O co tak, to najlepiej! i mnie to rozwiąże –
Wysunie raźna młodzież i ja za nią zdążę;
Choć może mniejsi w liczbie, Boga w pomoc wezwą:
To w końcu tej tam waśni – dzwony się odezwą!”
Otarł znużone czoło, czapkę głębiej wmiesił,
Kiwnął ręką i głowę czarnym myślom zwiesił.
XIII
Za wrotami koń grzebie, a we wsi psów wrzawa,
Skąd to kozak przypędził, że taka kurzawa?
I zsiada – i na płocie cugle zarzuciwszy,
Wchodzi w duży dziedziniec, wąsa poprawiwszy.
Na ogorzałej twarzy ostrych chwil wspomnienie;
Prosty jego był ukłon, krótkie pozdrowienie;
Jednak różnym się zdaje od służalców grona,
Poddany – lecz swobodę z ojca powziął łona,
I gdy dumnie pojrzawszy do pana iść żąda,
Wśrzód wiodącej go zgrai i jak władca wygląda;
Zwinne jego obroty, kroki jego letsze,
Bo swoje członki wędził na stepowym wietrze,
A barania mu czapka, za każdym ruszeniem,
Miga gdyby chorągiew czerwonym płomieniem –
Pomiędzy chwast, zarośle – gdzie lipy z okopu
Są i cieniem, i trwogą poziomemu chłopu –
Aż przed Pana Miecznika stawi się z orszakiem.
A koń rży, jak za matką tęskni za kozakiem!
„Czy masz pismo?” – „Jest, Panie – i jeszcze list wczora
Oddałby, nim kur zapiał, bo świsnął z wieczora,
Ale że czart na stepie tumany wyprawiał –
To żeby was z Jejmością Bóg od złego zbawiał. „
„Że Wasze mi z listami spóźnił się – to gorzej:
Czyj kozak, co się diabłów albo ludzi trwoży?”
„Alboż wam nieświadoma krasnych czapek sława
Co z rodu panom wierna? – czyj? – grafa Wacława!”
Czyta Miecznik: gdy w Marii ocknionym wejrzeniu
Nie czcza tylko ciekawość – życie w przesileniu;
Jej łono podniesione w lekkiej pływa fali,
Co ją do szczęścia niesie lub szturmem obali;
Jej lica płomień zajął, spod serca zapory,
Pięknym, lecz przykrym blaskiem – jak suchot kolory.
„O kozaku i koniu niech mają staranie.
Ja wraz Listy odpiszę – Waszeć czekaj na nie.”
Na głośno grzmiące słowa słuch miał przytępiony,
Na śliczne czarne oczy spojrzał rozczulony;
Skłonił nisko Ichmościom, i co bądź się zdarzy,
Kozak z służbą odchodząc – wesoło im gwarzy.
XIV
„Niechaj kto ludzi zgadnie! – Jeśli to nie zdrada,
To mojej biednej Marii radość zapowiada.
Pisze mi Wojewoda w cukrowych wyrazach,
Że mamy już zapomnieć o naszych urazach;
Że żałuje za grzechy – nie tylko ogłasza
Swój afekt dla synowej, ale w dom zaprasza;
Więcej jeszcze – takiego, jak mówi, zamęścia
Syn niewart, bo zasługą trza się dobić szczęścia;
Pragnie więc, żeby wprzódy w wojennej potrzebie
Jakim rycerskim czynem stał się godnym ciebie:
I gdy właśnie Tatarzy grasują w tej stronie,
Jemu stawić się kazał w twych wdzięków obronie;
A tak z laurem u czapki światu się pochwalić,
Że tę, co umie kochać – potrafi ocalić!
Dziś ma tu z wojskiem ciągnąć -” „Dziś? ja go zobaczę?
O! Boże, jaka radość! jakże serce skacze!
Ale na cóż te bitwy? Czyż z twarzy wyrazu,
Że śmiały i szlachetny, nie widać od razu?
Jednak to rzadko ludzi jak Pan Wojewoda,
Sam wyznaje się winnym – lecz mnie ciebie szkoda!
Ojcze! ja taka blada – on mnie się przerazi;
Może się dużo zmartwi – może się obrazi –
Trza by się trochę przywdziać – jakże znajdujecie?
Ja bym chciała być jemu najpiękniejszą w świecie!”
„Czekaj, czekaj – przed siecią nie złapiesz szczupaka;
Może tu jeszcze przyjdzie zagrać nam w straszaka:
Wszakże i ja Tatarów wypłoszyć stąd żądam,
A dlaczego wżdy siedzę? bo się wzad oglądam;
Zobaczym tych rycerzy – mnie się wszystko roi,
Że jakieś mataczyny Wojewoda stroi.”
Ale już trąb w powietrzu rozlega się brzmienie;
Słychać z dala chrzęst zbrojnych, a ziemi jęczenie:
Już wyprzedziwszy hufce, co w wolnej szły mierze,
Stanęli jacyś u wrót skwapliwsi rycerze.
„Wacław!” – krzyknęła Maria – i prędzej niż strzała
Kirem okryta postać do niego leciała.
XV
O! jakże szczęście ładnie, jak żywo oświéca
Młode szlachetne czoła, a nadobne lica!
Jak w pogodnym spojrzeniu jaśniało wspaniale
Wdzięczne serce młodzieńca w całej swojej chwale!
I na tle przezroczystym pociechy rozlanej
Słodkie sny przez Nadzieję duszy kołysanej:
Mężny – wyniosły – miły – po niszczącej burzy
Różowy blaskiem tęczy, co mu przyszłość wróży –
Z jakąż lubą rozkoszą w każdej żyły biciu
Ujął w spragnione ręce swój wdzięk cały w życiu!
Z jakże pyszną opieką tkliwe drzące łono
Skrytej cichej pieszczoty utulił obroną!
Precz, złocisty luzaku – weź tego rumaka –
By nie spłoszyć miłości pierszchliwego ptaka.
A ty, Panie Mieczniku, spocznij – moja rada;
Kręci się łza w twym oku i na wąsy spada,
To może już i w boju robi ci się ckliwo?
A Maria? – ah! i Maria czuła się szczęśliwą!
Szczęściem niewiast – dla których słodkie w życiu chwile
Są jak pogodne niebo – gdy piorun grzmi w tyle.
XVI
„No, Panie zięciu! – Miecznik z mokrymi oczami,
Błyszcząc radością serca, mówił pod lipami –
W tym, widzę, dzikim świecie wiatr pociechę wodzi;
A ledwo witać zdążysz – żegnać się przychodzi!
Tą razą nie na długo – mężnie się postawim,
Ja moich także zbiorę, to się nie zabawim.
Dobrze mówią, że twarda powinność rycerza –
Kiedy mu zwłaszcza Miłość wygląda z pancerza –
Ależ po krótkim znoju spokojnej swobody
Użyć bezpieczniej można na wesołe gody,
Skoro dom mój uczciło takie lube goście;
I w kielich się uderzy – i nie będziem w poście.
Maria niech się tymczasem w krzątaniu nie leni:
Suto stoły zastawić – nie szczędzić korzeni –
Pieprze, bobki, imbiry, cykaty, szafrany;
Bo to ten piękny rycerz w bakaliach chowany.
O winie ja pomyślę – i gdy w onym stawie
Słońce już błogi żywot zatopi jaskrawie,
Jeśli mnie nie zawiodą moje przedsięwzięcia,
Tatar rosę pić będzie – ja za zdrowie zięcia!
Co teraz, to was żegnam; po ciężkim frasunku
Milsza jeszcze pomyślność – na cnoty kierunku.
Ja ludziom oręż rozdam, siebie też przysłonię,
Ale jak w trąby wrzasną – to zaraz na konie.”
XVII
Poszedł. – Na świetnym, zimnym rycerza ramieniu
Sparta śliczna twarz blada w piór łagodnym cieniu;
Czarne warkocze dźwięczą, bo w łusce pierś harda;
Giętką kibić nie ciśnie, choć ściska dłoń twarda;
Stalowa odzież – w świecie i Przyjaźń złośliwa,
Wdzięczne serce – to Miłość na zbroi spoczywa.
O! jak z spłonionych liców czułym, chciwym okiem
Patrzał w tę piękną postać pod smutku obłokiem!
Jak by powaby liczył? i znowu nie wierzy,
Czy mu czas w jego skarbie nie zrobił kradzieży.
Nie, ten uroczny połysk, co jej oczy krasi,
Nie znikomy – bo z duszy – chyba go Śmierć zgasi.
Lecz gdy kir rycerz dostrzegł i posępną radość,
Co przy żałobnej szacie aż ćmi przez swą bladość;
I słodki w górę uśmiech – boleści wdzięk cały,
I na tle czystym – plamy – co łzy wymaczały,
Szczęście się jego prędko owlokło jej chmurą:
To słabszy, wietszy, bielszy – niż u czapki pióro.
„Gdym w stepowej i w dzikszej umysłu pustyni
Lubił błądzić, aż pomrok przedmioty zasini;
Nigdy mi żadna gwiazda nie błyszczała w ślady,
A koń bił się do domu przez wicher i grady.
Tyś dla mnie zeszła, Mario! i w brzasku mych myśli
Świetną drogę twe światło ku niebiosom kryśli.
O! szczęśliw – pyszny – wdzięczny – że w zaletnym gronie
Czułość na mnie z ufnością śliczne sparła dłonie!
O! błogi, że w twym sercu przez mokre zrzenice
Życia – czucia – Aniołów – czytał tajemnice!
Lecz czemuż ta mgła smutku, której ciężkim tchnieniem
Ja oddychł – i ciebie okryła swym cieniem?
Czemuż we mnie tarń życia kolcami nie wrośnie,
Tobie mdłym pachnąć kwiatem w krótkiej swojej wiośnie?
I mnie wydarli wszystko – i więcej niż tobie –
Ty do nieba należysz, ja się błąkał w grobie;
A czarnym pędzon widmem, gdym jasność postradał,
Byłbym świętym przedmiotom srogie ciosy zadał.
Bo z Panem Wojewodą nie służy żartować
I raz dobywszy miecza, już go nie trza chować:
To by się ojców zamek był kurzył szeroko
I niejeden pokrewny oblewał posoką;
To by w sercu osiadły ten dym i ich Cienie –
Alebym Marii dopadł przez krew i płomienie!
Nie drzyj – wszystko minęło, gdym ciebie zobaczył;
Jeszcze pierwej – jak tylko, żeś moją, oświadczył,
Tak mi tym jednym słowem serce usposobił,
Jak gdyby mi – nicht – nigdy – nic złego nie zrobił.
To wziąwszy moją szablę, której blask odsłonię
Nie prywacie, lecz twojej i kraju obronie;
To wziąwszy mego konia, co nieraz w te niwy
Tak szybko mnie unosił – jechałem szczęśliwy.
Oh! z jakąż ja radością te lipy ujrzałem!
Jakże ich chłodu dusza pragnęła z zapałem!
Ty nie wiesz – ty, co umiesz bez chluby łzy koić –
Co to jest dzikie serce do siebie przyswoić,
Co tęsknić za dobrocią, a wdzięków żałować,
W których w spomnieniu umysł chciałby istność schować.
Mario! czyś ty nie chora? bo masz taką postać,
Jak byś się do Aniołów pragnęła już dostać;
I w nowym udręczeniu, choć się tobą pieszczę,
Prawie się spytać pragnę – czy mnie kochasz jeszcze
„Czy Maria ciebie kocha? Mój drogi, mój miły,
Więcej, niż kochać wolno i niż mogą siły;
Więcej – niż wątłe serce, gdy jemu już zadość,
Znieść umie tak niezmierną, niespodzianą radość.
I gdyby nie Tatarzy, co mi w oczach błyszczą,
I gdyby nie ich strzały, co mi w uszach świszczą,
Tak mi letko, tak słodko, tak mi nic nie trzeba,
Jak bym w twoim objęciu leciała do nieba.
Czy Maria ciebie kocha? Pytaj się jej cienia,
Czym dla Marii świat cały bez twego spojrzenia?
Czym dla Marii świat przyszły – bez twego spomnienia
Nieraz, w zmysłów zamknięciu, nad tą dużą Księgą,
Zniżona całym czuciem przed Stworcy potęgą,
Gdym chciała ciebie stłumić modlitwy pociechą,
Zaraz mi brzmiało jakby – twego żalu echo!
To może Pan Bóg skarze tak żywe kochanie
I tatarska ci strzała w serce się dostanie.
Widzisz ten jasny promień? co z liści osnowy
Ciągnie swój drzący połysk między nasze głowy?
Ten promień żywi – zdobi – każdego weseli;
Czemuż gdyśmy złączeni – on jeszcze nas dzieli?
Próżno, próżno, mój luby – choć usta z ustami,
Patrzaj – chyli się z liściem i jest między nami.
Ach! wśrzód uniesień bitwy i zwycięstwa wrzawy
Przypomnij sobie, drogi, że promień twej sławy
Tak czysty, taki świetny, jak słońca na niebie
Jaskrawym swym wieczorem noc spuści na ciebie –
Oh! niechaj pierwej Marią w ciemnościach zagrzebie
Nieprawdaż, mój Wacławie? ty będziesz odważny,
Stały, wytrwały, dzielny – ale i uważny.
A gdy już moje oczy wdrążone zgryzotą,
Długo patrząc w swój żywioł, swe życie rozplotą,
Gdy serce wytchnie z trwogi przy piersiach bez stali –
To może się na miłość Wacław nie pożali?
Cieszyć się twą radością – twój smutek łagodzić –
Nie myśleć, tylko o tym, w czym tobie dogodzić –
Być twoich chwil osłodą – czasem ich ozdobą –
Żyć dla ciebie i w tobie – umierać przed tobą –
I w tej ostatniej chwili, choć w cierpień natłoku,
Gasnącym wzrokiem szczęście składać w twoim oku –
A gdy nie wolno z tobą, żyć w twojej pamięci –
To Marii cała miłość, wszystkie Marii chęci.
Skóro mi szczęśliw wrócisz, mą harfę nastroję;
I przy blasku księżyca usiadłszy oboje,
W tkliwej, smutnej, jak lubisz, unosząc się nucie,
To, co nicht nie wyraził – przywłaszczym uczucie.
Ah! – z jak okropną trąby zagrały żałobą!
Oh! nie rzucaj mnie znowu! Oh! zabierz mnie z sobą!”
XVIII
Padła w drogie objęcie i wygiętą kibić
Żal z taką drzącą trwogą do niego chciał przybić,
Taka mdłość w bladych licach, a śliczne ramiona
Tak go czule garnęły do słodkiego łona –
Że gdy z tych smutnych pieszczot wydzierał swą wolę,
Jak by je zrywał z serca, takie w nim czuł bole.
Nie – zostać niepodobna – chyba sławę skazić
I zawdzięczając miłość, na wstyd ją narazić!
Lecz, oh! jakże głęboka, jak posępna żałość,
W rozpaczy swej kochanki hartować swą stałość!
Ani jej wszystkich wdzięków pożegnać był w stanie,
Ni czasu w marnych jękach przeciągać rozstanie;
Woła do chwały trąba, siwy wódz go czeka,
Burczą rozpięte znaki, zwycięstwo ucieka.
Powstał – złożył swą lubę – dzikim ogniem błysnął –
Białą omdlałą rękę do ust swych przycisnął,
Jak by w jej szczupłe, gładkie, rozkoszne ugięcie
Chciał wrazić wszystkie czucia, w swych uczuć zamęcie.
Już odszedł – wziął spokojność – przed wzrokiem, co czuwa,
Lśniącą, wyniosłą postać krok każdy usuwa;
Już w jego próżnym miejscu zadumana, blada,
Ciszę budząc westchnieniem, Samotność usiada
A na odłogu szczęscia Zgryzota korzeni
Swe kolczyste łodygi robaczliwej zdrzeni
XIX
Dosiadł bystrego konia, lecz troskę miał w oku
Młody Wacław i w pierwszym osadził go skoku –
Dosiadł bystrego konia, lecz spojrzał wesoło
Stary Miecznik i w pędzie zawinął nim koło –
Za niemi brzmią puzany – za niemi, za niemi,
Zrywają się rycerze jakby ptaki z ziemi –
Hasa szlechecka młodzież na wroga Tatara –
Sunie się towarzystwo i w szeregach wiara,
Pancerni i usarzy – za nimi kozaki
I z spłoszonymi końmi harcują luzaki.
Patrzaj, pyzate dziecię, spod słomianej strzechy,
Niech ci widok żołnierzy zaszczepia uśmiechy,
To może dziki owoc zerwie potem wojna.
A ty, matko, co kłaniasz, bądź zdrowa, spokojna,
Nie trwoż się szczękiem zbroi, długimi dzidami,
Zapał polskiego wzroku ugasza się łzami.
Już we wsi tylko kurze – jeszcze słuch łoskotem
Drga dźwięcząc przygłuszony i koni tupotem.
Już we wsi kurz osiada – jeszcze przerywanie
Z dala wojennych rogów dolatuje granie.
I cicho – jak na sercu Śmierć swój obraz kryśli;
I pusto – smutno – tęskno – jak u Marii w myśli.
Wzniosła swą lekką postać do góry, do góry,
Nic nie widać – tylko wiatr szare goni chmury.
Zniżają się kolana, prośba ręce składa,
Z oczów w niebo utkwionych kroplami żal spada;
I cicho – jak modlitwa w łono Boga płynie –
I pusto – smutno – tęskno – jak gdy szczęście minie.