Autoportret
To był utracony sen, z mostami i wysokościami
i zmierzający w stronę domu, ale za długi,
o wiele za długi i zamulony, i w ogóle nie tym tonem.
I jeszcze był taki strasznie wielki dworzec,
cała masa poziomów i peronów, dźwigarów i schodów,
i pociągi przelatujące ekspresowym torem,
pękające w szwach, z oświetlonymi pasażerami,
każda twarz żywa, wyodrębniona – czy to ty? –
i rozdrażnienie, zmęczenie, niepokój o czas.
Ale czas w ogóle był nie ten; było późno,
zbyt późno, mieli właśnie zamykać dworzec.
Podziemnych nie zamykają nigdy, mówisz, nawet w snach:
są puste, pociągów tyle co nic, ale otwarte.
To nie był zwykły dworzec ani sen.
W oddali widniał Manhattan,
ogromne wieże, a przed nimi całe mile
zaniedbanych czynszówek, wiadukty, zamarznięte boiska.
Jakby patrzyło się od tej strony, gdzie północno-wschodni
wiatr skręca na południe, mijając Bronx,
zanim na dobre wpadnie do tunelu.
Tyle że to miejsce musiałoby być na Queensie.
Z początku miałem rano zdążyć na samolot,
samolot odlatujący z innego miasta.
To pewnie ten stary „pociąg do samolotu”,
z którego do Kennedy'ego był jeszcze kawał drogi.
Ale przecież dawno go zlikwidowano.
I teraz byłem daleko od wszystkiego, zwłaszcza od Jersey.
Zawsze wracam do Jersey, kiedy mnie przyciśnie.
Znikły też moje dwie walizki, obie czarne,
duża i mała. I moje buty, również czarne.
I tak kluczyłem to w lewo, to w prawo, całkiem pogubiony,
żałosny jak robak, co ucieka spod lampy.
W samym środku tych trzewi, obok nieczynnego
pucybuta, zamkniętych hamburgerów, gazet, policjanta, pijaka.
Lecz coś jakby zakład fryzjerski było oświetlone
i dziwnie podzielone na trzy odrębne pokoje:
w jednym jakiś mężczyzna przymierzał manekinom
skóropodobne czaszki z gumy, w drugim fryzjer
z wielkimi szykanami obsługiwał trzy łysiny;
trzeci musiał być po prostu małą kostnicą,
lecz z tymi samymi trzema głowami od fryzjera
co teraz były jak maski pośmiertne renesansowych papieży.
I wtedy wpadłem na tego krzepkiego Murzyna
z ochrony, lub kogoś w rodzaju zawiadowcy stacji.
Był oschły, jak mnie tam zobaczył, ale w sumie miły
i wziął mnie na poszukiwanie obu toreb.
Przez okropne pokoje: z ciałami, tobołkami,
resztkami jakiejś wielkiej makabrycznej wyprzedaży.
„Dwa ostatnie pokoje na ziemi” – usłyszałem własny głos.
A toreb wciąż nie było, lecz gdy spojrzałem w dół
znów miałem na nogach buty,
tyle że nie do pary. Dziwna sprawa,
ale rad byłem niezmiernie, że je mam na sobie,
skoro wylądowałem sam na tym odludziu
a dworzec właśnie zamykano na noc,
i diabli wiedzą, co mogło czaić się w ciemności.
Jakoś się zaraz zrobił świt.
Odkryłem, że stoję po kostki w zielsku
obok zardzewiałych błotników i rozwalonego płotu.
We mgle na dalszym planie sterczał Manhattan.
I było mnóstwo ptaków, i samolotów znad Kennedy'ego.
Wtedy to w moją stronę ruszyło dwóch paskudnych wyrostków.
Zapowiadało się jak najgorzej.
Gdybym chciał nawiać, zatrzymałyby mnie chwasty.
Ale okazało się, że to sympatyczni, zdezorientowani chłopcy,
którzy nie mogą się nadziwić, że ja tak sobie stoję.
Miałem chyba na sobie flanelową koszulę w kratę,
a słońce rozpalało ciemne, wilgotne zapachy ziemi.
Wszystko to było tak niesamowicie łagodne i obce
jakbym był jakimś kapitanem Cookiem na Markizach.
Tłum. Piotr Sommer