Pururawa i Urwasi
Pururawa i Urwasi
Pururawa w godzinie, gdy słońce mgły krasi,
Ujrzał nimfę wód przaśnych – Indiankę Urwasi.
Wynurzyła dłoń z wody, a za dłonią – głowę,
A niedługo – popierśną kibici połowę.
Górowała rozbieżnej pierścieniami fali,
Palcami z lekka pierśnych tykając korali.
Pururawa podpatrzył, jak nieśmiertelniało
Jej obciśle przywdziane powierzch ducha ciało.
Pomiażdżyła mu serce miłości nagłota –
Ją się skradać ku bogu ruchem snu i kota.
Porwał ją w swe ramiona ku warg swych potrzebie.
„Ciebież tulę w objęciu? Odpowiedz, że ciebie!”
Bożym wrzaskiem przeczyła rąk jego przemocy,
Wyrywała się z ramion aż do późnej nocy!
Ale on ją pod leśnym uciszył pagórem,
Wtłoczył żywcem do wora i przewiązał sznurem.
Jak złodziej, pomykając jarami po jarach,
Powrócił do dom z worem wrzeszczącym na barach.
Wiedział, co przyniósł w worze – a i po co – wiedział!
Stał u progu zdyszany – wór mu u nóg siedział.
Świerszcz w chałupie skowronił, jaskólił i brzęczał,
A on stał zadumany, a wór nagle klęczał.
„Wróć mi wolę ruczajną, wróć stawne bezczasy!
Więcej we mnie drga boga, niż dziewczęcej krasy”.
„Darmo pragniesz się z wora prośbą wyszeleścić!
Chcę boga, com go schwytał, raz w życiu popieścić!” –
„Cóż ci po tej pieszczocie, co rozkosz przekracza?
Cóż ci po tej rozkoszy, co w otchłań się stacza?”
„Niech się rozkosz odmieni aż nie do poznania,
Już ja nigdy swojego nie wściągnę kochania!”
I wyłonił ją z wora na żądz swych bezdroża:
„Nie masz wokół nikogo, oprócz nas i łoża!”
„Oddam ci wniebowzbitą mych piersi urodę,
Warg mych odwilż różaną i ramion dogodę.
Jeno ukryj w pieszczocie nagość swego ciała.
Abym ludzkich upojeń ja – bóg – nie widziała!”-
Po ciemku barwił łoże we kwiaty i liście,
W ciemnym łożu do niego polgnęła biodrzyście.
Kształt jej wgarniał w objęcia, płonął w jej upale,
A ustami wyławiał dwu piersi korale.
„Kiedyż ty mnie podpatrzysz, jako w ciebie dyszę?”
„Nigdy cię nie podpatrzę! Dość, że dech twój słyszę!”
„Czemuż nie chcesz oczyma wyjść szczęściu na drogę?”
„Po cóż jeszcze mam widzieć to, co kochać mogę?”
„Chciałbym w oczach twych odbić radość, co mózg mroczy!”
„Bądźże mi niewidzialny, póki mam te oczy”.
I czuł, w sobie zamilkły, że bogini ciało,
Wieczyściejąc ku niemu, chętnie namdlewało.
I namdlewał z nim razem rozkoszy bezsiłą,
Aż w namdlał w taki bezświat, że go już nie było.
Nie było go na drogach, ni w ukryciu alej,
Ani w nim, ni poza nim, ni bliżej, ni dalej!
Wezbrany poza łoża miłosnego miedzą,
Jeno poił się słodką o sobie niewiedzą.
I tak uczył się nie być od nocy do świtu,
Aż się zbudził przy gwiazdach – bywalec niebytu.
I ujrzał, że bogini, rozkoszą opiła,
W mrocznym łożu jaśnistym kształtem się ciemniła.
„Ciemnij się w moją miłość, rozum mi odbieraj,
Ale w moich objęciach nigdy nie umieraj!”
„Jeno tyle umieram, ile miłość każe,
A spłodzę tobie syna w mych bioder pożarze”.
I spłodziła mu syna na polu, w południe,
Kiedy zboże ku słońcu złoci się bezludnie.
„Bogom w oczy wsmucony jestem od spowicia,
A weseli się we mnie życie spoza życia.
Pójdźcie ze mną do lasu nie opodal gaju,
Pragnę zbadać twarz ojców, odbitą w ruczaju.
Jest tam skwar w macierzance i chłód w leśnym dzwońcu,
Spróbujemy we troje zanieistnieć w słońcu”.
Poszli za nim do dziwnie ruczajnego lasu,
Gdzie czas szumi wśród liści, a liście wśród czasu.
Poszli w skwar macierzanki, rozpełzłej samotnie,
I zabrnęli w chłód dzwońców – i już bezpowrotnie.
Troje było ich w lesie: dwa i jedno ciało,
Nikt nie wie, co się z nimi stało lub nie stało.