Mistrz
Mieszkał w samym sobie
jak gawron w wieży bez dachu.
Aby się zbliżyć, musiałem
piąć się coraz to wyżej po opuszczonych obwarowaniach,
nie cofając się ani nie podnosząc oczu
w poszukiwaniu oka czuwającego na straży
na blankach odosobnienia.
Wyzwalał z zacisku palców umyślnie po jednej karcie
swojej księgi nieuczestnictwa
i nie było w tym nic tajemnego: zaledwie
parę odwiecznych reguł, któreśmy wszyscy dawno
zapisali na swych szkolnych tabliczkach.
Każdy inicjał na pergaminie bezpieczny
w swojej pewności własnej masy i miary.
Na każdą maksymę dość miejsca.
Tak jak młoty i kliny, które już dowiodły
swej przydatności nieugiętą służbą w kamieniołomach.
Tak jak głazy wieńczące mur, na których można
spocząć w balsamie źródła.
Jakże tandetnie kruchy czułem się, schodząc w dół
po wystających z muru stopniach bez poręczy,
słysząc świadomy zamysł i śmiałość ryzyka
w łopocie skrzydeł nad głową.