Matka – AKT PIERWSZY
W I akcie wszyscy są absolutnie trupio bladzi, bez cienia koloru. Usta
czarne, rumieńce czarniawe. Ubrania i dekoracje tylko i jedynie w tonach
czarno-białych. Jedną rzeczą kolorowa jest robótka włóczkowa, którą robi
Matka – mogą być kolory: niebieski, różowy, żółty i jasnopomarańczowy.
W razie pojawienia się kolorów dodawane będą osobne objaśnienia.
Scena przedstawia salonik skombinowany z pokojem jadalnym.
Urządzenie dość nędzne. Kanapa ceratowa pod ścianą wprost. Przy
kanapie stół, pokryty ceratą w desenie. Za stołem siedzi Matka, sama, i
robi robótkę w kolorach: niebieskim, różowym, żółtym i
jasnopomarańczowym. Okno na lewo, drzwi na prawo.
MATKA odkładając na chwilę robótkę i wpatrując się przed siebie. Wolno, z
jadem (1) Podły wampir. Wdał się w ojca. A może jestem niesprawiedliwa
w stosunku do nich obu – może to moja wina, że on jest taki? Czymże ja
zasłużyłam na inną egzystencję niż tę, którą mam? Czy dokonałam
czegoś nadzwyczajnego? Nic, nic… Jestem pospolita kwoka i nic więcej.
Ale za co znowu mam tak strasznie cierpieć? O, Boże! Życie moje
przemyka jak sen okropny obok mego drugiego, prawdziwego istnienia,
które umarło. Muszę sobie uświadomić wszystko. Może to da mi siłę do
przetrzymania jeszcze gorszych rzeczy, które mnie czekają, (nagle
zaczyna wyć dzikim głosem następującą piosenkę)
Ja byłam kiedyś piękna, młoda,
Ja miałam duszę, a nawet ciało,
Wszystkiego dla mnie było mało.
A teraz nic nie zostało!
Co za szkoda!
Co za szkoda!
(liczy) Dług u księgarza – 150, za książki z biblioteki – 50, pokój – 200. I
to wszystko dla tego tak zwanego kształcenia się. Kiedy ja to wszystko
wyrobię tymi robótkami? Idiota! Dureń! Niedołęga życiowy! Żeby
przynajmniej zabrał się do jakiejś pożyteczniejszej pracy! On nic
porządnego nigdy nie napisze. A ja? Malowałam, miałam duży talent do
muzyki, pisałam wcale niezłe nowele… To, co mówię, to nie żaden
psychiczny ekshibicjonizm – tu nikogo nie ma – na pewno. Ach – ta
wieczna samotność. I znikąd słowa pociechy.
GŁOS
Cha, cha, cha, cha!
Matka nie zwraca uwagi na Głos.
MATKA
Nie wiem, czemu przypomniał mi się jego śmiech. Leon ma śmiech
podobny, tylko gorszy. Co u tamtego było otwartą zbrodnią, u tego jest
małą podłostką, czymś obrzydliwym, przydeptanym błyszczącym butem –
tylko ogonek tego widać, ale dla mnie to dosyć… Och – jaki on marny
jest, ten mój syn! Czemu go nie karmiłam wódką od dziecka? Byłby
przynajmniej taki mały jak te pieski japońskie, co od szczeniaka wódkę
żłopią – nie byłby tym wstrętnym dorosłym niczym. Jako karzełka, kretyna
mogłabym go po prostu kochać. Schamiałam zupełnie – ja, baronówna
von Obrock. Ale Józia schamiała także. Może to blaga z tym Obrockami
przez ck – może my jesteśmy po prostu zwykłe obroki, przez małe o i k?
A mówią, że dobre rasy nie chamieją nawet w najgorszych warunkach,
(wyje znowu)
Nade mną zwisa przepiękna maska,
Diabeł bez ciała ciągnie mnie w grzech,
Wszystko od żądzy utajonej trzaska.
Miałam kochanków, miałam aż trzech.
Czy mu się przyznać? czy nie? (Wchodzi Dorota.) (2) Moja Doroto, proszę
nastawić makaron na zimnej wodzie, po włosku, tak jak panicz lubi. Tak
dobrze jest być matką i móc dogodzić synkowi. Prawda?
DOROTA
Słucham jaśnie panią. Ja byłam też matką. Ale ja jestem szczęśliwsza –
mój syn zginął na wojnie.
MATKA (2)
Precz! Precz! Do makaronu! Ja mego syna uratowałam od wojny, bo on
musi zbawić ludzkość całą. On jest wielki myśliciel, a przy tym taki
słabowity. Tacy nie mogą ginąć – powinna być specjalna komisja…
DOROTA przerywa jej
Znowu jaśnie pani piła za dużo, a pewnie na czczo do tego! Nie mogła to
jaśnie pani dotrzymać choć do kolacji?
MATKA (1)
Ach…
Macha ręką ze zniechęceniem.
DOROTA Ja nie mówię przeciw paniczowi. Ale czasem lepiej mieć dobrą
pamięć o synu jak mieć go żywym i zdrowym, a nie takim, jakim go się
widzieć chciało. Czy ja wiem, jaki by był mój Ferdek teraz – w tej całej
maltretacji dzisiejszej? Łobuz był okrutny, a tak wiem przynajmniej, że
jest bohater, i tyle.
MATKA (2) błagalnie
Moja Doroto, czyż Dorota nie widzi, nie czuje, że ja się męczę, okropnie
męczę. Ja nie mogę już pracować, a on – on ciągle zajęty i taki daleki ode
mnie, na tyle wyższy ponad wszystko, że ja nie mogę mu przypomnieć,
że ja już nie mogę… tymi robótkami – o Boże! Cały dom… Och, moje
oczy… ja już ślepnę, mnie doktor zabronił do końca życia robótki… Ach,
Doroto, Doroto…
DOROTA
Trzeba było bić, póki był młody. Teraz, w naszych ciężkich czasach, taki
się tak zakłamie, tak wykłamie wszystko od samego środka, tak okłamie
siebie i rodzoną matkę, tak się wkłamie w siebie i w innych, że go nikt,
żadna siła, nie odkłamie. Dokłamać się musi do końca. A pojeden to się
jeszcze przekłamie na wylot – i to bywa.
GŁOS
To tak jak ja. Ale ja byłem konsekwentny – ja się stryczka nie bałem.
(śpiewa)
I pamięć Węgorzewskiego jest święta pośród zbrodniarzy,
I każdy małoletni przestępca o Węgorzewskim tylko marzy.
MATKA (2)
Znowu mi się przypomniał mój mąż. Straszny to był wprost mezalians. I
Bóg mnie za to pokarał. Bóg mezaliansów nie lubi. Czy Dorota wie, że
mój mąż zginął na szubienicy w Castel del Assucar, w Brazylii, jako
bandyta rzeczny. Robił niesłychanie ryzykowne wyprawy… ale mniejsza z
tym. Jedno trzeba mu przyznać: miał cudowny baryton, był piękny i
odważny, miał fantazję. A nade wszystko nigdy nie miał wyrzutów
sumienia. Był prawdziwym rycerzem fortuny – un vrai chevalier de fortune.
DOROTA
No, to pójdę już do kuchni, bo potem będzie się jaśnie pani wstydzić, że
się jaśnie pani za wiele zwierzała. Tylko jedno: czy jaśnie pani nie
przestałaby tak pić?
MATKA (2)
Nie – pić będę – to jedyna rzecz, która mi jeszcze została. Ale on o tym
nie wie. Morfinuję się też, ale stosunkowo rzadko. To procent od zarobku,
który wzięłam na siebie. To ostatnie mówię Dorocie w najściślejszej
dyskrecji. I właściwie, gdzieś na dnie, w zachwyt mnie wprowadza to życie
bez żadnego sensu – to poświęcenie bez granic w tej pospolitości bez
dna, którą tak kocham jednak bez miary. Kocham każdy kącik, każdą
drobinkę kurzu, każdą niteczkę. Ja siebie w tym kocham, moja Doroto. Ja
siebie gonię jak własną małą siostrzyczkę wśród klombików rezedy i
heliotropu – to nie jest normalna miłość do świata – to ten okropny
odwrócony egoizm. On to ma, ale tego nie odwraca. On w głębi duszy
nienawidzi wszystkiego, i mnie też. Ja go odkarmiłam, bo z głodu chciał
umrzeć, biedaczek. Do siódmego roku życia – cieniutki był jak tyczka. O –
taką miał szyjkę, (pokazuje ręką robiąc kółko z tzw. kciuka i palca
wskazującego) Ja siebie kocham w nim i może więcej go kocham, że jest
taka mała świnka – ja go za to żałuję tak, że mi serce pęka. To są
sprzeczności uczuć ponad miarę, ponad siły człowieka. On czuje to samo –
ja go znam. A od sprzeczności uczuć gorszym jest tylko ich ciężar – jak
ktoś na kimś swoim uczuciem zacięży i zegnie go, i zmiażdży w końcu. To
jest jego męka – mego syna. Ja to wszystko rozumiem, ale nic ulżyć mu
nie jestem w stanie – przeciwnie, mimo woli robię wszystko, aby mu było
jeszcze ciężej. I wiem, że mojej śmierci on nie przetrzyma. A może mi się
zdaje? Może nic nie czuje to wyrodne dziecko i ja się męczę na próżno?
Ale co to kogo obchodzi? Bo ta cała jego uczoność to blaga, czysty „bajc”,
jak Dorota mówi. Tego nie rozumie nikt ani, zdaje się, on sam. On jest
takie zero z troszką jakiegoś spryciku… A może go nie rozumiem? Może
to wielki mędrzec? Boże jedyny! Jakże pięknie urządzone jest
najpodlejsze nawet życie, jak wszędzie widać tę dbałość Twą o Twoją
własną chwałę!
Płacze.
DOROTA
Ee – urżnęła się dziś jaśnie pani jak nieboskie stworzenie.
Dzwonek, Dorota idzie otworzyć. Wchodzi Leon.
LEON
Co to? Mateczka płacze? Znowu ataczek nerwowy? (siada przy niej i
obejmuje ją) Moja najdroższa, a tak właśnie dziś chciałem, aby mateczka
była zupełnie spokojna i normalna, bez żadnego przeczulenia.
MATKA chlipie, ale się opanowuje
Dobrze, dobrze, Leoneczku. Zaraz się uspokoję. Ty wiesz przecie, że ja
dla ciebie wszystko, wszystko… Żebyś nie ty, tobym ani chwilki jednej nie
żyła… Jestem już u końca moich sił…
LEON
Tak, tak. Ale po co przygniatać mnie zaraz całym ogromem poświęcenia?
Zastanów się lepiej, co byś robiła, gdybyś nie była moją matką, gdybyś
nie musiała robić tych ciągłych robótek, gdybyś cały dzień mogła robić, co
byś chciała. Czy nie robiłabyś tego samego właśnie i z taką [samą]
zawziętością? Zamiast tej robótki do sprzedania byłby jakiś ornat, jakieś
pończochy dla biednych – czy ja wiem co? No, czyż nieprawda?
MATKA
Prawda, prawda, mój najdroższy. Powiedz mi teraz, czemu chciałeś, abym
dziś była spokojna? Czy mam się przygotować na jakąś złą wiadomość?
LEON
Przypuszczam, że nie. Wiesz, jak okropnie rozpraszająco działają na mój
umysł te wszystkie tak zwane „moje kobiety”. Postanowiłem zerwać te
ostatnie pięć romansów, które mi się tak dziwnie splątały, i ożenić się z
kimś zupełnie z innej sfery psychicznej. Węgorzewski, syn nieudanego
stolarza i śpiewaka, może sobie pozwolić na pewien mezalians – choćby
psychiczny. Inny mezalians trudno by mi było zresztą popełnić. A nawet –
jeśli weźmiemy pod uwagę tak zwaną kądziel, a nie tylko miecz – to od
biedy i z punktu widzenia Almanachu de Gotha jest to…
MATKA
Leoneczku!
LEON
Ależ ja żartowałem. Nie wiem, czy Obrockowie, przez ck, są tam notowani,
i nic mnie to nie obchodzi…
MATKA
Ależ na pewno. Szkoda, że sprzedałam tę piękną książkę, kiedyś był
jeszcze mały. Cześć dla przodków…
LEON z ironią
Tak – szczególnie ojciec mój czczony jest w tym domu. Ale wszystko
jedno: myślę, że nie będziesz robić niepotrzebnych trudności. Niech się
tombak łączy z aliażem tombaku i złota. Ona czeka tu, w tej cukierence
na lewo. No, mateczko?
MATKA po krótkiej pauzie
Jesteś niesmaczny. Czy… czy jest bogata?
LEON z wahaniem
Przede wszystkim jesteśmy niesmaczni wszyscy, i ty też, mamo. Nie, nie
jest bogata – właściwie nie ma nic. Jest bardzo źle wychowana, ma fatalne
formy towarzyskie i nic nie chce się jej robić. Nawet nie jest w moim typie.
Pamiętasz, co mówił nieboszczyk wuj: „Nie żeń się nigdy ze swoim typem –
każda ładniejsza dziewczynka na ulicy w tym rodzaju zdystansuje ci
żonę.” Ale Zosia jest piękna i, mimo że nie powinno tak być, podoba mi
się szalenie. Podobno takie kombinacje są najistotniejsze.
MATKA
I najniebezpieczniejsze…
LEON
Ee – nie mówmy o niebezpieczeństwach tego rodzaju – są gorsze na
horyzoncie. Poza tym ona cierpi na zupełne zniechęcenie do życia –
dziwne u osoby tak pierwotnej. Wspaniale skombinowałem te właściwości –
prawda? Opłacą się w innej sferze. Jest do doskonały antydot na moje
intelektualne przemęczenie. Ty myślisz, że ja nic nie robię? Jestem
przepracowany – dochodzę do wniosków ostatecznych w mojej pracy. A
moja narzeczona ma jedną zaletę: rozumie wszystko, cokolwiek jej mówię
lub czytam. Znamy się od kilku dni zaledwie – jeszcze nie eksponowałem
przed nią moich idei zasadniczych.
MATKA
Otóż to właśnie: to jest zasadnicze – ja cię nie rozumiem – wiem. Więc
jeszcze jeden ciężar zwala się na mnie. Czyż ty nie widzisz, że ja już
naprawdę nie mogę ostatkami sił…
LEON
Tylko na rok, a najwyżej na dwa. Wiesz, mamo, że mam jakąś
nienormalną ambicję na punkcie pieniędzy. Jednej rzeczy nie mógłbym
zrobić, to jest ożenić się bogato. Byłbym w stanie o byle głupstwo zerwać z
moją żoną na zawsze w takich warunkach.
MATKA
Tak – tej ambicji nie masz tylko w stosunku do mnie. Ze mną o byle co
nie zerwiesz.
LEON
Czyż nie jesteś moją matką?
MATKA
Chwilami nie wiem już naprawdę, kim jestem: jestem matką od kuchni,
robótek, wycierania kurzu i poprawiania bielizny, ale…
LEON
Ach! Tak chciałem choć raz uniknąć tych przykrych rozmów – jeden
wieczór… Tu trzeba być aniołem, żeby się nie wściec!
MATKA
Dla ciebie to tylko przykra rozmowa, a dla mnie całe moje życie, którego
ciężary…
LEON
Ach, dosyć, na Boga! Jeden jedyny wieczór w spokoju!! (zagaduje)
Myślę, że za rok, może za dziewięć miesięcy będę już profesorem we
własnej szkole, którą mam zamiar założyć…
MATKA
I tak bez doktoratu, bez docentury, a nade wszystko bez stosunków? Czy
ty czasem nie przesadzasz, mój drogi?
LEON
Znowu mi mama chce odebrać odwagę, jak wtedy z tym odkryciem zasady
logizacji każdej wiedzy, nie tylko podstaw matematyki. A teraz już x ludzi
pisze o tym samym i zastosowuje moją metodę. A ileż faktów podobnych
było w dzieciństwie.
MATKA
Ja wiem – ja psuję wszystko. A w zamian za to zniechęcanie do
wszystkiego daję ci tylko marne utrzymanie. Ale cóż to może mieć dla
ciebie za wartość?
LEON
Czy może mama woli, żebym został od razu alfonsem lub szpiegiem? To
są zawody, które nie wymagają przygotowania i nie wyczerpują
intelektualnie.
MATKA
A ty nie mówisz niepotrzebnie przykrych rzeczy? Czyż ty nie rozumiesz, że
ja ci chcę otworzyć oczy na to, co jest? Czy ty pomyślałeś kiedy nad tym,
czym będziesz, kiedy mnie nagle zabraknie?
LEON
Myślałem. I tylko jedna Zosia może mnie wstrzymać od samobójstwa w
tym wypadku. Bo ty jednego tylko nie rozumiesz, że ja ciebie naprawdę
kocham i że dotąd nie widziałem życia przed sobą bez ciebie. Nawet moje
koncepcje…
MATKA
Zostaw na chwilę te twoje koncepcje. Tobie się zdaje, że ty masz uczucia –
ty jesteś tylko sentymentalny. Ty na przypomnienie mojej możliwej
śmierci widzisz jedną rzecz tylko: twoje samobójstwo, które nigdy zresztą
nie nastąpi, bo właściwie jesteś tchórzem.
LEON
Jeśli tak jest, to twoja wina, że mnie na takiego wychowałaś.
MATKA
Byłeś tak słabowity… Ach, co ja mówię. Jak my w ogóle mówimy – przecież
to jest wstrętne.
LEON
Otóż to, kręcimy się w kółko. Czy nie lepiej porzucić te rozmowy i brać
życie takim, jakim jest?
MATKA
No tak – to znaczy wysysać tę nieszczęsną matkę, aż póki nie zdechnie
jak spracowane bydlę. Ja wiem, ja wiem – to nazywasz tragizacją.
Logizacja – tragizacja. Ty logizujesz wiedzę o przyszłości ludzkiej, ja
tragizuję wiedzę o mnie samej i o tobie.
LEON
I cóż zostaje po takiej rozmowie? Jedyny wniosek jest ten: żebym porzucił
moją istotną pracę i zaczął zarabiać w zupełnie bezmyślny sposób.
MATKA
Ach, Leoneczku, czyż ty myślisz, że ja jestem taka naprawdę jak teraz,
gdy z tobą mówię?
LEON obejmując ją
Ja wiem, ja wiem wszystko – ja nie jestem taką świnią, za jaką mnie
masz. I wszystko będzie jeszcze tak dobrze!
MATKA
Ja tylko jednej rzeczy chcę: żebyś ty nie łudził się co do siebie. Może nie
pojmuję tej twojej pracy, ale nie wierzę w nią. Ty nie rozumiesz życia
zupełnie. Ja cię przed nim osłaniam jak pancerz. I boję się, żebyś nie
dożył tej chwili, w której poznasz, że całe twoje życie to ja i nikt, i nic
więcej.
LEON
Czy ty myślisz, że ja tego nie wiem? Dlatego mówiłem o samobójstwie.
MATKA
Gdybyś to wiedział, to byś nie tylko nie mówił mi o tym samobójstwie – ty
byś tego nie pomyślał.
LEON
Tak – i wtedy nie posłyszałbym od ciebie tej okropnej prawdy, że jestem
tchórzem – o ile to w ogóle jest prawdą.
MATKA
Nie – ty wleziesz na jakiś szczyt, ty nawet możesz mieć pojedynek – żeby
mnie tylko niepokoju nabawić – ale to jest nie to, nie to…
LEON
Ja wiem: ja nie mam odwagi zostać robotnikiem czy urzędnikiem na
poczcie – o to chodzi. Oto są te nasze rozmowy – nawet nie są tragiczne w
swej otwartości. Czy nie lepiej zawołać Zosię?
MATKA
Tak się boję, tak się strasznie boję, że ja ją będę musiała nienawidzić.
LEON
Boję się czegoś innego – oto, że ty przestaniesz mnie do reszty uznawać,
a nawet kochać, jak poznasz ją. Poza tym swoim lenistwem i
bezwzględnością to jest cudowna istota. Zaraz ją sprowadzę.
Wychodzi.
MATKA do siebie
Boże jedyny! Znowu to samo. Przysięgłam sobie, że nigdy mu już tego
wszystkiego mówić nie będę – i nic: musiałam, musiałam… O męko
straszliwa wymuszonych od wewnątrz czynów, przed którymi skręca się ze
zgrozy cała ta nasza głupia, niby-ludzka powłoczka, nędzna maseczka na
tym bydlęcym balu maskowym, którym jest życie społeczne, zaczynając
od rewolucji francuskiej. On ma jednak rację, ten bydlak. (Wchodzi Dorota
i nakrywa do stołu.) Gdzież całe moje wychowanie, gdzie cała moja niby-
arystokratyczna finezja? A jednak trzeba się skupić do ostatniej walki i
być sobą na nowo. (innym tonem) Moja Doroto, proszę mi dać mój czarny
czepek.
Dorota podaje. Matka mizdrzy się do siebie przed lustrem na prawo.
Dzwonek. Matka siada bezwładnie. Dorota idzie otworzyć.
Wchodzi Zofia i Leon.
LEON
Mateczko, oto moja narzeczona, panna Zofia Plejtus – jedyna kobieta,
którą bez dysonansu wewnętrznego możemy przyjąć do naszego domu.
Dorota nakrywa dalej.
MATKA
Do mojego domu. (wstaje) Dobry wieczór pani. (Zofia chce ją pocałować w
rękę.) O, nie potrzeba; nasze stosunki ułożą się same – bez przymusu.
LEON
Moja matka lubi czasem okazać się gorszą, niż jest. Niech pani na to nie
zważa, panno Zofio. Od dziś będzie się pani stołować u nas wraz z ojcem
pani. (do Matki) Ojciec pani jest byłym stolarzem, tak samo jak mój
ojciec.
MATKA
Leoneczku, twój ojciec był też śpiewakiem, (do Zofii) Ponieważ pani ma
zamiar stołować się u nas z całą rodziną, więc lepiej niech się pani dowie
całej prawdy od razu.
LEON
Tylko nie zaczynajmy jakichś dramatów á la Ibsen, z tak zwaną tragedią
fachów i niedociągnięć do tych fachów. Raczej już niech będzie tragedia
zimnych zup i wygotowanego z soków mięsa á la Strindberg.
MATKA
Tak to obniżasz wartość wszystkiego. Tak samo postępujesz z Ibsenem i
Strindbergiem jak ze mną. Cóż jest genialniejszego jak „Sonata widm”
Augusta Strindberga? Ale mniejsza o to. Otóż, moja Zosiu – wszak mogę
cię tak nazywać?
ZOSIA nieśmiało
Jeszcze z panem Leonem jesteśmy na pan i pani. Zaręczyliśmy się przed
pół godziną.
LEON rozwiąźle
Głupstwo – cała wieczność jest przed nami. Zaczynamy się tiutuajować od
tej chwili…
MATKA do Leona
Nie bądź niesmaczny. Nie chodzi o formy, (do Zofii) Czy wy się kochacie?
(Pauza. Dorota wychodzi cicho). Nie? – a więc to jest to samo co w
stosunku do mnie. On mnie nie kocha – on nie kocha nikogo. On tylko
mówi, że jest przywiązany do swoich idei, ale i to nie jest pewne.
ZOFIA
A czy pani go kocha?
Pauza ciężka.
MATKA głucho
Nie wiem. Wiem jedno, że gdyby umarł, nie mogłabym…
LEON
Po co te wielkie słowa i wielkie problemy? Burza w kuble z pomyjami.
MATKA
Jesteś ordynarny. Jak się nie wstydzisz przy pani?
LEON
Ach – nudzi mnie już to wszystko. Są rzeczy stokroć ważniejsze od tego,
czy się kochamy, czy nie. Życie można tworzyć nie rozstrzygając tych
pozornie wielkich małomieszczańskich sprawek…
Siadają wszyscy.
MATKA
A jednak materialnie…
LEON
Czy nie moglibyśmy pozostać w sferze czysto psychicznej jedynie?
MATKA
Nie, nie – to się wszystko splata w jedną całość. Zimna zupa i zamiatanie
pokoju – teraz mam służącą, ale moje oczy…
LEON zrywając się
Boże, Boże! Ja chyba oszaleję!
MATKA
Chyba – to bardzo charakterystyczne.
ZOFIA wstaje i kładzie Leonowi rękę na głowie
Uspokój się, Leonku.
Leon flaczeje i siada. Zofia siada również.
LEON
Tak – doszliśmy do tego, że nie wiemy już, czy się kochamy, czy nie,
jakkolwiek żyć byśmy bez siebie nie mogli. Czyż jest coś gorszego? A ja
powiem wam otwarcie: ona mówi, że ja jestem wampirem – teraz przybył
nam drugi wampir – Zosia i trzeci – jej ojciec; dawajcie więcej wampirów,
które są potrzebne, abym istniał ja, bo ja usprawiedliwiam wasze istnienie.
ZOFIA
A tego to już nie rozumiem. Nie gniewaj się, Leonku.
MATKA
To potworne, co on mówi.
LEON
Wcale nie. Ja jeden wpadłem na genialny pomysł. Wy nie wiecie? Mogłem
być artystą w trzech rodzajach sztuk: grałem, malowałem i pisałem.
Mogłem być także zwykłym realistycznym rzemieślnikiem w tychże
samych fachach: realistycznym malarzyną, kopistą niedościgłej natury,
modnym wyszukiwaczem nowych dreszczów uczuciowych dla histerycznych
kobiet w muzyce i literatem – to jest takim panem, który wszystko opisać
potrafi, i mogłem mieć pieniądze. Mogłem być i prawdziwym artystą w
sztukach tych, to znaczy tym, który stwarza koncepcje formalne, nawet za
cenę deformacji. Mogłem być uznany lub nie – to inna kwestia – ale
mogłem też być blagierem spekulującym na upadku sztuki w ogóle,
szakalem wylizującym resztki z cudzych półmisków, i przy pomocy tego
zrobiłbym już pieniądze na pewno – nie chciałem. Moja ambicja sięga
dalej niż to wszystko.
MATKA
Zawsze byłeś dyletantem, a dyletant nie może mieć prawdziwej ambicji
LEON
Myli się mama; dziś być dyletantem to znaczy czasem więcej – czasem,
mówię – niż być specjalistą chodzącym w kieracie z klapami na oczach.
Już w sztuce są dziś specjaliści, nie tylko w nauce – ale geniusza tej miary
co Leonardo da Vinci nie ma i być nie może. Jest w tym wszystkim wina
rozrostu wszystkich tych sfer, niemożności ogarnięcia całości. Ale oprócz
tego sama siła indywidualności jako takiej przygasła, a nie tylko zdaje się
nam to na tle dzisiejszego rozwoju społeczeństwa. I wiecie, gdzie można
być jeszcze dobrym dyletantem? – w historii i wnioskach, które z niej
wyciągnąć się dadzą na przyszłość. Powiecie, że ja na tym zyskuję w
moich oczach, że sam się sztucznie podnoszę. Zgadzam się: moje życie
jest jedno i jedyne jak każde inne, ja je przeżywam, a nie kto inny ani nie
zbiorowość…
ZOFIA
Pleciesz bzdury, Leonku – to są truizmy.
LEON
Poczekaj, może ci się tylko tak zdaje. Podstawy logiki wydać się mogą
niespecjalistom także jakąś bezmyślną bzdurą, powtarzaniem z uporem
tego, że A równa się A. Ja nie staczam się bezwładnie po linii
najmniejszego oporu – ja moje życie staram się przeżyć na tym
najwyższym poziomie, danym mi przez przeznaczenie, które mam
wypełnić. Ostatecznie ktoś musiał się poświęcić, aby to właśnie zrobić co
ja – tak jak Judasz musiał się poświęcić, aby sprzedać Chrystusa – inaczej
nie byłoby zbawienia.
ZOFIA
Ale jaka jest ta twoja idea, Leonku? Wytłumacz nam to raz dokładnie.
MATKA
On mówił mi to już tysiąc razy. Nic nie rozumiem. Niech ci tłumaczy, moja
Zosiu. Ja idę zająć się kolacją.
Wychodzi.
LEON
Dziś miałem pierwszy odczyt w tajemnicy przed wami. Jednak uciekłem
przed dyskusją. To jest mój start, a jak się nie uda, jestem zarżnięty na
wiele, wiele lat i czeka mnie znowu to tak zwane wysysanie pracy mojej
matki.
ZOFIA
Zostaw już raz tę matkę. Ty wysysasz najwięcej sam siebie wyrzutami
sumienia.
LEON mówi z wzrastającym zapałem
Masz rację; otóż idea moja jest prosta jak drut. Faktem jest, że ludzkość
degrengoluje coraz bardziej. Sztuka upadła i niech koniec jej będzie
lekki – można się bez niej obejść zupełnie dobrze. Religia skończyła się,
filozofia wyżera sobie bebechy i też skończy śmiercią samobójczą. Koniec
indywiduum zarżniętego przez społeczeństwo – rzecz już dziś banalna. Jak
odwrócić ten pozornie absolutnie nieodwracalny proces uspołecznienia, w
którym ginie wszystko, co wielkie, co ma związek z Nieskończonością, z
Tajemnicą Istnienia?
ZOFIA
To się odwrócić nie da.
LEON
Właśnie, że się da! Ale nie przez odradzanie rasy nadludzi – to blaga
tego potwornego umysłowego impotenta, Nietzschego – i nie przez
mrzonki o ogólnej szczęśliwości, w której wszyscy dobrzy ludzie będą mieli
czas na wszystko – oni będą może mieli czas, ale będą innymi ludźmi,
raczej zmechanizowanymi bydlętami, tego nie rozumieją nasi naiwni
marzyciele; i nie przez sztuczne odnawianie religii przy pomocy
fabrykowania nowych mitów – to blaga ostatecznych historycznych
niemowląt naszej epoki. To wszystko są formy zasłaniania sobie oczu na
potworność tego faktu, że my giniemy. To wstrętne. Jeśli mamy już raz,
do diabła, ten intelekt, który według Spenglera jest symptomem upadku,
to mamy go dany na coś, nie tylko na to, aby uświadomić sobie ten nasz
upadek i nic więcej. Ten sam intelekt może stać się czymś twórczym i
odwrócić ostateczną katastrofę.
ZOFIA
To są gołosłowne obietnice. Jak to wykonać, tego sam nie wiesz.
LEON
Wiem, jak zacząć. A więc przede wszystkim nie chować głowy pod
skrzydło, tylko spojrzeć prawdzie w oczy i tym właśnie pogardzanym dziś
intelektem odeprzeć historyczną prawdę, która się na nas wali: szarzyzna,
mechanizacja, plugawe bagienko społecznej doskonałości. Dlatego że
intelekt okazał się symptomem dekadencji, stać się antyintelektualistą,
sztucznym durniem, blagierem á la Bergson? O nie. Na odwrót:
uświadomić sobie to wszystko aż do granic ostatecznych i nie sobie tylko,
ale i innym też. Zadanie piekielnie trudne: uświadomić szerokie masy, że
wolny, naturalny rozwój społeczny grozi upadkiem. Założyć trzeba będzie
specjalne instytuty tej wiedzy i wytworzyć różne stopnie jej popularności.
Akcja musi być zbiorowa, na olbrzymią skalę. I jeśli miliard ludzi sprzeciwi
się świadomie upadkowi, to upadku nie będzie. Zorganizować tak ogólną
świadomość całych klas, całych społeczeństw, aby na ten zbiorowy upadek
nie było po prostu miejsca. chyba między mrówkami.
ZOFIA
Nie widzę zupełnie tego punktu, gdzie ta myśl może zaczepić się o
rzeczywistość.
LEON
Czekaj, nas zabija instynkt społeczności – odwrócić go przeciw niemu
samemu – na to mamy właśnie organizację zbiorowości, aby się nie dać i
zabić w niej to, co jest szkodliwym dla indywiduum. Zamiast obałwaniać
tłumy utopiami państwowego socjalizmu i potworną rzeczywistością
syndykalizmu i kooperatyw – zużyć w tym celu już osiągniętą organizację
społeczną, aby uświadomić każdego o niebezpieczeństwach dalszego jej
rozwoju. Jeśli każdy będzie myślał tak jak ja, to już tym samym
społeczeństwo nie zdoła przerosnąć osobowości. Na to mamy organizację
nauczania, na to społeczną dyscyplinę, aby móc tego dokonać, a wtedy
może, przy takim zbiorowym stanie ludzkości, ukażą się nowe, nieznane
perspektywy. W każdym razie nowych możliwości nie ma w koncepcji
ogólnej szczęśliwości naszych nędznych idealistycznych tchórzów – jest
tylko mrok zmechanizowanej szarzyzny. Tak – indywiduum w ogóle
skończyło się. Możliwe, że to ja jestem ten jeden jedyny w swoim rodzaju
osobnik, od którego rozpocznie się zwrot naprzód, naprawdę naprzód, a
nie staczanie się w otchłań stadowej nędzy pod maską wysokich
ogólnoludzkich ideałów. To musi być zbiorowy czyn uświadomienia na
szaloną skalę. Stan wzajemnego antyspołecznego odpychania indywiduów
przezeń wytworzony musi przewyższać siłę społecznej przyczepności, a
wtedy zobaczymy.
ZOFIA
Och – gdybyśmy to mogli zobaczyć! Gdyby ta idea dała się przeprowadzić,
byłoby to naprawdę coś wielkiego.
LEON
Zrozum, że tu jeden człowiek ani grupa wystarczyć nie może. Dopiero cała
ludzkość uświadomiona w ten sposób stworzyć może taką atmosferę
społeczną, w której powstać będą mogły indywidua nowego typu, bo ta
atmosfera będzie nowa, taka, jakiej od początku świata nie było. To nie
jest żadna dotychczasowa mdło demokratyczna organizacja tak
zwanej „inteligencji” – mdła demokracja to wcielenie fałszu – ona nie
pozwala na spojrzenie prawdzie w oczy, a to ostatnie dopiero, i to
masowe, stworzyłoby nowy zbiorowy stan, o jakim mówię.
ZOFIA
A jeśli to się nie uda? Co wtedy?
LEON
Nie mamy nic do stracenia. Może to fikcja, ale jedyna, której warto
jeszcze spróbować. W każdym razie tam, gdzie my idziemy teraz, dokąd
wloką nas ślepe siły społeczne, to jest ku ostatecznej mechanizacji i
zbaranieniu, nie ma przed nami nic. Szalona praca jest do wykonania –
trzeba wykuć z niczego podstawy nowych możliwości, które są
nieobliczalne. Najpiekielniejsza transformacja, jaka się da pomyśleć. Ale
dlatego musi nastąpić przede wszystkim odmaterializowanie socjalizmu,
jako pierwszy stopień – rzecz pozornie niewykonalna, a jednak konieczna.
Nie burzyć społeczeństwa i nie stwarzać błaznów á la Nietzsche, tylko
zużywając siły społeczne stworzyć społeczne, nie indywidualne możliwości
powstania nowej ludzkości. A oprócz tego wszystkie inne fizyczne środki
odrodzenia mogą być potęgowane dalej. Ale my dążymy do produkowania
zdrowych automatów, stokroć tragiczniejszych w automatyzmie swym od
owadów – bo myśmy to wszystko mieli i stracili.
Pada wyczerpany na krzesło.
ZOFIA
Tak – rozumiem. Zmęczyłeś mnie okropnie. To jest idea bezsprzecznie
wielka. Ale powiem ci jedno: czy ty to robisz z miłości do ludzkości?
LEON
Nie – ja ludzkości nienawidzę. Wstydzę się, że jestem człowiekiem. Ale w
naszych czasach nastąpiła dysocjacja idei danego człowieka od jego
wartości etycznej. Prorok może dziś być świnią – jest to przykre, ale to jest
fakt. Zresztą na razie świnią nie jestem mimo całej nienawiści do ludzi –
nienawidzę ludzi dzisiejszych. Ale zrozum, mimo to nie wiem jednak, czy
chciałbym być kiedyś nawet egipskim faraonem, dlatego że faraon – z
punktu widzenia tragicznej potworności społecznego rozwoju – jest dla
mnie takim samym błaznem jak kacyk Papuasów – dawny jego przeżytek
na małą skalę, lub jakiś dzisiejszy Wilhelm II i Ludendorff – ludzie
Nietzschego. A równie wstrętna jest dla mnie cała nasza połowiczna,
kłamliwa demokracja, jak świadome zbydlęcenie, które jest na dnie
komunizmu i syndykalizmu. Ale tu wynik jest wiadomy – tylko kretyn
może tego nie widzieć – a to, o czym ja mówię, zawiera możliwości
nowego horyzontu, jest nieprzewidzialne, a więc warte wykonania. A wiarę
moją opieram na tym, że tajemnica Istnienia jest niezgłębiona i w
żadnym systemie pojęć bez reszty pomieścić się nie da.
ZOFIA
Więc czym ty sam jesteś w tym wszystkim?
LEON
Mogę być punktem wyjścia fali zdarzeń wszechświatowych. To mi
wystarcza. A zresztą może nie jestem sam, może takich, którzy myślą
tak, jest wielu. Ale zacząć to na wielką skalę, a nade wszystko jasno to
sobie sformułować jest niewygodnie – wolą się okłamywać.
ZOFIA
Ależ na to trzeba strasznego okrucieństwa w stosunku do wszystkich
dotychczasowych ideałów, na to trzeba, aby wszyscy byli tak mądrzy lub
raczej, aby byli takimi szaleńcami jak ty – a właściwie zorganizowanym
zbiorowiskiem takich szaleńców.
LEON
Masz rację – widzę, że mnie rozumiesz. Pomożesz mi w agitacji – kobieta
może się bardzo przydać w takiej awanturze.
ZOFIA
Wiesz, że przede mną otworzyła się jakaś nowa wewnętrzna przestrzeń.
Ja chyba jednak się w tobie kocham. Teraz mi się podobałeś bardzo, gdy
to mówiłeś. Ale może to taki sam narkotyk, przy pomocy którego ty
przeżywasz twoje życie nieudanego artysty, jak ja moje życie nieudanej
trzeciorzędnej kokoty – bo nie wiem, czy byłabym zdolna być heterą
pierwszej klasy.
LEON
Co? Cóż to nowego?
ZOFIA
Możliwe, że gdybyś nie był mnie spotkał wczoraj, dziś bym sprzedała się
komukolwiek bądź. Ja nie umiem i nie chcę pracować normalnie. Ale to
nie jest praca, tylko rodzaj artystycznej improwizacji.
LEON
Wampiry! Chwilowo zwalimy się na kark mojej matce. Ona to wyrobi swymi
robótkami – to jest potworne. Ale ja nie mam czasu na nic innego. To, co
wymyśliłem, wymagało olbrzymiego przygotowania, samotności,
szalonego pozornego próżniactwa i myślenia – wmyślenia się w to bez
końca. Aż wreszcie teraz dojrzało wszystko do wybuchu. Jestem jak jakiś
nabój wysokiej marki eksplozywności leżący spokojnie na łące. Ale dotąd
nie ma armaty i nie ma mnie kto wystrzelić. A tego sam nie potrafię –
muszę mieć ludzi.
ZOFIA
Ja chcę być wystrzelona razem z tobą.
LEON
Swoją drogą myślałem, że ty zaczniesz pomagać matce w pracy.
ZOFIA
Nigdy – na to mnie nie weźmiesz. Mogę cię opuścić i sama będę pracować
nad twoją ideą jako uliczna dziewczynka.
LEON
Dobrze, dobrze – może się to jakoś załatwi.
Wchodzi Matka z Dorotą; podają kolację.
MATKA
No i cóż, Zosiu? Przecież to fikcja pozbawiona zupełnie podstaw realnych.
Prawda? Lepiej zabrałby się do jakiejś pracy. Oboje moglibyście wziąć
posady.
LEON do Zofii
Widzisz?
ZOFIA
Nie, mamo – czy mogę panią tak nazywać?
MATKA
Proszę cię, moje dziecko. Jestem matką materialną. Duchowo Leon jest
zupełnie jak ojciec. Tylko dotąd nie był zbrodniarzem.
ZOFIA i LEON
Jak to?
MATKA
Aha – więc ta rewelacja robi na was jednak pewne wrażenie.
LEON
Niech mama mówi wyraźnie.
MATKA
Ojciec twój zginął w Brazylii, w Paranie, na szubienicy. Uciekłam stamtąd i
wychowałam cię tu, na moje nieszczęście. Potem miałam jeszcze trzech
kochanków.
LEON
A to cudowne! I mama chowała to jako ostatni atut aż na dzień moich
zaręczyn! W jakim celu? To nadzwyczajne! I cóż ty na to, Zosiu? Może
chcesz zerwać wszystko?
ZOFIA
Czy wiesz – będę otwarta – może gdybym się dowiedziała o tym przed
twoimi ideowymi zeznaniami, może bym zerwała. Teraz – nie. (do Matki)
Wie mama, ja, zdaje się, kocham Leona, ale pracować na niego nie
będę – będę pracować z nim. Zostaję wampirem. Pierwszy raz w życiu
będę sobą.
MATKA
Tak – biedne dziecko. On cię już opanował. Ja do ciebie nie mam
żadnego żalu. Może z czasem się to zmieni. Tymczasem siadajmy do
kolacji.
ZOFIA
Ach – wszystko jest nie to – ja myślałam…
LEON
Ach, nie mów już nic. Siadajmy do kolacji i niech ona nam przez gardła
przejdzie po tym wszystkim. Jeszcze jedno, czy wy nie rozumiecie –
pierwszy raz mi to na myśl przyszło – ja nie mam złudzeń: ty jesteś
straszną kobietą, Zosiu…
MATKA
Leon. To nieszczęsna obłąkana…
LEON
Proszę słuchać. Czy wy nie rozumiecie, że to ja nadaję waszym istnieniom
sens wyższy? – Ja jeden. Tylko mama nie pojmie tego nigdy. Gdyby nie
ja, byłybyście obie zwykłymi wytworami małomieszczańskiego,
bezdusznego życia, tragicznego jedynie w jego bezmiernej małości i
płaskości. Ja rozświetlam to wszystko innym światłem wyższego rzędu i
daję potęgujące tło tej tragedii zimnej zupy i chorych oczu matki, i
zmęczonych szydełkowymi robótkami jej rąk. Ja jestem ten, który nadaje
temu sens istotny. Ach! Ona tego nie zrozumie nigdy! Nawet jeśli moja
idea jest bzdurą, jestem wielki jako wampir – a one? Zosia właśnie może
jest wielką jako mały wampirek, który przyssał się z boku. Beze mnie
bylibyśmy jedną z setek tysięcy zrujnowanych rodzin, z mezaliansem,
synem zbrodniarza, baronówną (do Zofii) – bo trzeba ci wiedzieć, że
mama jest z domu von Obrock, przez ck, a nie zwykły obrok, jakim się
wydać może – ród znany już w XI stuleciu nad Renem. Cha, cha! Ja
jestem także trochę snob, ale równie cieszy mnie to, że mój papa wisiał –
jestem snob wyższego rzędu. Mówię programowo najbardziej brutalne
świństwa.
ZOFIA zawstydzona i zadowolona
Ja nie wiedziałam… To jest nadzwyczajne… Nie wie, co powiedzieć.
LEON
O, widzi mama: Zosia się cieszy, że ma teściową baronównę z domu i że
ja jestem bardzo dobrze urodzony, chociaż do połowy. Dzwonek. Pauza.
Dorota wychodzi i zaraz wraca.
DOROTA
Jakiś pan chce mówić z paniczem.
LEON
Prosić na kolację. I niech Dorota poda wódkę. Dorota wychodzi.
MATKA
Leon!
LEON
Ale nic – wystarczy dla wszystkich. Ja czuję, że mam po prostu obowiązek
wyssania mojej matki – jako taka, to jest jako wyssana przeze mnie,
przejdzie do historii. (Wchodzi dyrektor Cielęciewicz.) A – to pan, panie
dyrektorze. Pan dyrektor Cielęciewicz, dyrektor teatru „Iluzjon”, który mi
udzielił sali na dzisiejszy odczyt. Mama będzie musiała dopłacić –
zaledwie połowa miejsc sprzedana. Nie mówiłem nic, że miałem dziś
pierwszy odczyt w życiu. Moja matka, moja narzeczona, panna Plejtus.
CIELĘCIEWICZ witając się z paniami
Ach, panie, gorzej jest. Była dyskusja. Pan uciekł. Awantura piekielna.
LEON
No to lepiej dla reklamy.
CIELĘCIEWICZ
Nie, panie, to jest „finish” z panem. Policja chce pana aresztować. Połowa
krzeseł rozwalona, lampy pobite, demolacja kompletna. To kosztuje,
panie – to kosztuje.
MATKA z ironią
To nic, panie dyrektorze. Ja zapłacę moimi robótkami. O – właśnie kończę
prześliczny dżemper. Niech pan siada. Leon podzieli się z panem chętnie
swoją porcją. Ja mogę nie jeść wcale, bo to mi zresztą na noc szkodzi.
CIELĘCIEWICZ
Ach, dziękuję – ja tylko na chwilkę. (do Leona) Wie pan, ja czuję, że pan
ma trochę racji, ale też nie rozumiem pana dokładnie. Ale pana nikt nie
zrozumiał na sali: największe inteligenty miasta – mieli darmowe bilety –
ledwo ich ściągnąłem. Nikt nic nie rozumie: posądzają pana o zupełną
blagę. Ja sam nie wiem, wie pan… Ale oburzenie na pana jest straszne.
Mówią, że pan chce zniszczyć wszelkie dotychczasowe ideały, że to jest
zgniły pesymizm i zupełna anarchia myśli – gorzej: nihilizm
zdegenerowanego burżuja. Inni mówią, że to gorsze od komunizmu. Już
sam nic nie wiem.
LEON
A więc rzeczowej dyskusji nie było?
CIELĘCIEWICZ
Była formalna rzeczowa bójka. Jakichś dwóch znalazł pan wyznawców –
okropne, mówię panu, typy, spod ciemnej gwiazdy – gorsi od najgorszych
wrogów. Zbito ich na kwaśne jabłko. Dobrze, ze pan uciekł zaraz po swojej
przemowie. Z pewnością dostałoby się i panu.
MATKA
Tak – Leonek ma słaby system nerwowy, lepiej, żeby się nie narażał
osobiście…
LEON
Może mama pozwoli… A więc wszyscy są idioci? Te słynne pańskie mogoły
miejskiej inteligencji? Przecież można być przeciwnikiem jakiejś idei
rozumiejąc, można zwalczać ją rzeczowo. Ale tego boją się ci panowie.
CIELĘCIEWICZ
Pan wybaczy, ale ja też nie bardzo pana rozumiem…
LEON
Więc przed odczytem udawał pan, że pan rozumie? Tak?
CIELĘCIEWICZ
Nie chcę z panem więcej mówić, skoro pan jest zdenerwowany. A oto
rachuneczek. Proszę: dwa tysiące talarów. Żegnam, żegnam. Wychodzi
kłaniając się. Pauza.
MATKA
No cóż – cieszmy się. Każdy wielki prorok był kiedyś nie uznawany.
Wypijmy za ten pierwszy sukces. Im więcej kto jest nie uznany, tym jest
większy. Zosieczko, wypijesz ze mną wódki?
LEON
Co? Mama pije?
MATKA
Od dwóch lat, mój drogi. Czy ty myślisz, że bez tego wytrzymałabym to
wszystko? Jestem skończona alkoholiczka.
LEON
Ha – to jest nowy cios. Ale musimy go wytrzymać. Na jakie dwa lata
jestem zarżnięty, ale się nie cofnę.
MATKA
Ja też – wytrzymam też do końca. Ale jeśli umrę nie w porę, zanim
dokonasz twego wielkiego dzieła?
LEON
Mamo, zjedzmy raz spokojnie tę kolację. Nalewa szklankę wódki i wypija.
MATKA
Leon!
LEON
Ja też zaczynam pić. Okropny dramat można z tego zrobić przy dobrej
woli. Zosiu, pij także – wieczorek zaręczynowy musi być wesoły. Panie piją
z kieliszków. Leon wali drugą szklankę.
ZOFIA
Ja tylko jednej rzeczy nie pojmuję, że on tak nienawidząc ludzkości w
ogóle, a ludzi w szczególności, i będąc tak okrutnym wobec najbliższych –
no, co prawda to rozumiem najlepiej – może to wszystko chcieć robić. Jaki
jest mechanizm tej psychologii?
LEON pijany; z ironią
Ty w ogóle nie rozumiesz ludzi wielkich, moje dziecko. Ale z czasem
nauczysz się. A ja się nie cofnę.
MATKA
Łatwo ci to mówić. Zosiu, proszę cię, bierz makaron. Nie krępuj się. Ja
zupełnie schamiałam w tym wszystkim.
ZOFIA
Ach, á propos: ja zupełnie zapomniałam, to jest – zapomnieliśmy razem
z Leonem, że mój ojciec czeka tam w cukierence na rogu. Ja go chyba
przyprowadzę.
LEON
Ależ oczywiście. Ja nie mogę, jestem zupełnie pijany. Przecież i tak
Cielęciewicz miał być na kolacji, więc jedno miejsce jest wolne. Idź, Zosiu,
prędko i przeproś ojca, że tak długo czekał. (Zofia wychodzi.) Mamo,
przecież mama wie, że ja to wszystko umiem ocenić – gdyby nie mama,
nie dokonałbym niczego.
MATKA
Tak – strasznie dużo dokonałeś: rachunek na dwa tysiące talarów.
LEON
Mamo, czy mama nie widzi, że na to, aby to wytrzymać, trzeba też
piekielnej siły.
MATKA
Nie zaczynajmy tych rozmów. Lepiej zjedz coś – za dużo wypiłeś.
LEON chce ją objąć
Mamo, przecież mama wie, że ja mamę naprawdę bardzo… Mama wie, że
ja bez mamy…
MATKA usuwając się
Tak, tak – bez mamy. Trzymaj się mnie za suknię, bo upadniesz.
Wstrętny jesteś.
LEON
Mamo, ja tego nie wymówię chyba… Ale ja tak bym chciał, żebyśmy się…
Żebyśmy się – – – kochali…
Obejmuje ją.
MATKA
Wampir! Wampir! Precz ode mnie! Nigdy nie zbliżaj się do mnie więcej.
Możemy się witać i żegnać z daleka. Masz nową ofiarę: tę biedną Zosię.
Wchodzi Zofia ze swoim stetryczatym ojcem. Matka opanowuje się. Leon
stoi zmartwiały.
LEON nieprzytomnie; stężały
To jest najgorsze, że nic nie wiadomo, co w tym wszystkim jest prawdą, a
co jest blagą, podłą blagą. Jedna rzecz jest pewna na świecie, to
cierpienie…
Stoi bez ruchu.
MATKA
Proszę bardzo. Miło mi poznać ojca mojej przyszłej synowej. Niech
państwo siadają do stołu. Kolacja skromna. A może przedtem wódeczki?
Niech pan nie zwraca na niego uwagi; wypił za dużo z powodu zaręczyn.
ZOFIA Cha! Cha! Cha! Cha!