List do Mexico City VI (Itzpapalotl)
Piszę do Ciebie codziennie – jak można pisać do umarłych
lub samego siebie – na ścianie dłoń układa cienie w kształty
powszednich katastrof (wybacz, jeśli zbyt gwałtowna figura
była podobna do dymiącej góry); wiem, że byś powiedział,
że nigdy nie pamiętam o rzeczach, które mogą mnie zranić.
Ale bądź o mnie spokojny, podobno mogę już być jak Twoja
słodka Itzpapalotl z ciałem ciemnym i lśniącym, odbijającym
nawet najsłabsze światło; bądź spokojny, mój dobry patolog
mówi, że jestem zdrowa, choć co wieczór wchodzi we mnie
ta sama choroba – myślę o sprzedawcy noży, o rigor mortis.
Mogę tylko czesać się w łóżku jak dziewczyny z piosenek
argentyńskich – to język równie pierwotny co język motyli,
dłonie znają go na pamięć, wolne od niespokojnej filologii,
a w spóźnionych podróżnych ta astronomia zmieni kierunki
– więc niech w domu chorej okna stoją otwarte na oścież.