Śmierć
Jestem taki siny, jestem taki chory,
Leżę rozpostarty, konam na uboczu,
Noc ma ciężki zapach kamfory
I gorączki, i moczu…
Wszyscy mnie żegnali, wszyscy już płakali,
Wszyscy zrozumieli, że nie ma ratunku,
I z mych ust lękliwie ciułali
Zgrzany dech pocałunku.
I odeszli wszyscy od mojego łóżka,
Lekarz mądrą głową nade mną pokiwał
Przyszła do mnie tylko staruszka,
Taka siwa, poczciwa…
Cicho zaśpiewała, głośno zakasłała,
Trochę się zgarbiła i trochę przysiadła…
Aż się nagle rozprostowała
Wzdłuż mego prześcieradła.
Na mnie się zwaliła, rozkraczyła nogi,
Chciwie mnie wgarnęła w swoje biodra starcze
I jęczała pieszcząc: „Mój drogi,
Czy ci aby nastarczę?”
Czułem szorstkie tarcie jej zwiędłego brzucha,
Zaduch jej oddechu i dziąsła chwytliwe,
Aż opadło wreszcie bez ducha
Ciało jej nieżywe.
Leżę rozpostarty, leżę na uboczu,
Ona lgnie do mego stygnącego łona,
Ma zapach gorączki i moczu
I jest – nieogarniona.
Gwiazdy rybim okiem okien moich strzegą,
Na ratuszu miejskim stanęły zegary…
Ach, jak szkoda mnie, młodego,
Dla niej. Dla takiej starej!