Zachód szczytów
Majestatyczny spokój skał – –
Jakże dalekim jest od życia!
Tam żaden wiatr nie będzie wiał
Z padołów trupiej woni gnicia.
Zamarłe skały – ale tam,
Tam jest dopiero świat żywota;
Zamkniętych u ich stopy bram
Nie przejdzie nic, co wstaje z błota.
Dlaczegóż, o, dlaczegóż tak
Dalekie są wierzchołki srebrne,
Gdy nisko tchu po prostu brak,
Czoła schylone w chusty zgrzebne;
Gdy dusze, pogrążone w brud,
We własną boskość swą nie wierzą,
Na kształt zarazą tkniętych trzód
Mrą same i zarazę szerzą….
Coraz to głębiej schodzi mrok,
Wierzchołki toną w mgieł szeżodze,
A ludzki obłąkany wzrok
Noc tylko widzi na swej drodze – –
O skały, utopione w mgle,
Gdy się spłyniecie z nocą czarną,
Dokądże ruszyć, spocząć gdzie,
Za jaką gwiazdą iść polarną?
Do nogi podły pełza wąż
I gryzie, i krew w żyłach truje –
Dlaczegóż nie świecicie wciąż
I biały szlak wasz w mrok zstępuje?
Czyliż nie wiecie, że jak stal
Ostrzem na brusie szlifierz toczy,
Tak się o waszą śnieżną dal
Ludzkie pod niebem ostrzą oczy?
Wysoki, zimny łańcuch skał –
Cóż jemu świat i cóż mu życie?
Dla bogów jeno z ziemi wstał,
By myśli mogli snuć na szczycie.
Człowiecza myśl, gdy wzniesie się,
Opada, jak od muru strzała –
Bo na to jej liczono dnie,
By z krwią na ustach proch deptała.