Polska poezja

Wiersze po polsku



REQUIEM AETERNAM

REQUIEM AETERNAM…

trzecia księga Pentateuchu

Na początku była chuć. Nic prócz niej, a wszystko w niej.

To nieskończoność Anaksymandra, co wszystko z siebie wyłoniła, święty
ogień Heraklita, który pochłania niknące światy i nowe byty z nich
wyprowadza, Duch Boży, co się unosił nad wodami, gdy jeszcze nic nie było
prócz Mnie.

Chuć to prasiły życia, rękojmia wiecznego rozwoju, wiecznego odchodzenia
i wiecznego powrotu, jedyna istota bytu.

To siła, co sprowadza mieszanie się i rozdzielanie, twórczyni, pokarm i
niszczycielka.

To siła, z którą Ja-Bóg, gdym świat ze siebie wyrzucił, atomy na siebie
ciskałem, to zaciekłość, z jaką się z sobą sprzęgały, w pierwiastki się
wiązały i w światy całe łączyły.

To siła, co w eterze się rozpaliła pragnieniem, by morze swych fal
rozkiełznać, jedną falę z drugą połączyć w wściekłym uścisku, wprawić je w
rozkoszne drgania, rozszaleć je w podrywach krzyczącej lubieży, kurcze
pragnienia ukajać w czołgających się dreszczach upojenia, aż się światło z
nich porodziło.

To powrotna siła, z jaką się strumień elektryczny sam ze sobą spaja,
drobinom pary od siebie odbijać się każe – i takoż jest chuć życiem,
światłem, ruchem.

I bez granic rozszalała się jej potęga. Stworzyła sobie tysiączne ramiona,
którymi wszystko zagrabiała i w siebie wchłaniała, stworzyła tysiączne
naczynia, lejki, otwory, potworne usta i narządy, by cały świat wssać w
siebie, stworzyła sobie plazmę, by nieskończoną powierzchnią rozkosz w
się wdychać, wszystkie siły życiowe skupiła, w jeden węzeł je w sobie
spętała, swą wolą ujarzmiła, by jej tylko były poddane i wieczny głód jej
żądz koiły.

I ciskała się w konwulsjach bezgranicznych porodów i wiecznych rozwojów,
wczołgała się w bezliczne formy, rozbijała je jak skorupy i w nowe łączyć
jęła, przetwarzała się w wiecznie nowych i odmiennych kształtach, a
zaspokoić się nie mogła.

Szalała za szczęściem, gdy sobie trochita stworzyła, rżała za rozkoszą,
gdy rozdarła pierwsze żyjątko i z siebie samej odrębną płeć stworzyła, by
w wiecznej męce, gniewie a bólu znowu się łączyć i w wiecznych zmianach
coraz to nowe kształty, nowe istoty, coraz wyższe, coraz doskonalsze
wytworzyć, co by jakąś nową i doskonalszą orgią lubież jej nasycić mogły.

Aż wreszcie stworzyła mózg.

To było arcydzieło jej żądnego pragnienia. Gniotła go, kręciła, tworzyła
zwoje, rozdzieliła i znowu połączyła bez; licznymi pasmami, pojedyncze
części przeistoczyła na zmysły. rozerwała ciągłość, rozdarła całość na
cząstki, jeden zmysł rozczłonkowała na zmysły pojedyncze, rozcięła ich
związki i więżby pomiędzy sobą, by móc jedno wrażenie odczuwać we
wszystkich przemianach, jeden świat wchłaniać w siebie pięcioraką,
tysiąckrotną rozkosz, a pierś matczyna, która kiedyś jedne siłę karmiła,
tysiące sił teraz sycić musi.

Tak się dusza porodziła.

A siła wiecznych przemian i rozrodów ukochała duszę. Siliła ją karmnym
mlekiem swej piersi, była dla niej tętnicą, przez którą krew wszechbytu
silną falą się przelewała, tysiącem spójni przywiązała ją do wszechłona
matczynego, była dla duszy ogniskiem soczewnym, przez które patrzała,
zaklętym kołem, w którym krążyła i w powrotnych kołowaniach swą
najwyższą rozkosz i najwyższy ból odczuwała, była objętością, w jakiej się
świat cały jako dźwięki, barwa, ruch w duszy przeobrażał.

O biedna, głupia chuć, o biedna, niewdzięczna dusza.

Chuć, co świałto z siebie wyłoniła, wszystkiemu życiu początek dała, duszę
stworzyła, miała skonać w miażdżącym uścisku zdradliwego dziecka.

Co miało być środkiem, stało się celem dla siebie, władcą i panem.

Spoisty granit mego bytu począł się rysować i kruszyć.

Zmysły, które miały posłużyć ku doskonalszemu doborowi płciowemu, by
nowy i doskonalszy rodzaj wytworzyć, poczęły być samoistne, jęły się z
sobą łączyć i pętać nierozerwalnie. To, co było górą, stało się dołem,
dźwięk – barwą, środowisko – objętością, powonienie – wrażeniem mięśni,
porządek – anarchią, i rozpoczęła się wściekła walka pomiędzy matką a
dzieckiem.

Pomnę, pomnę tę rozpaczną walkę biednej matki z swym dzieckiem.

Chciała je opanować, ujarzmić; wpiła swe szpony matczyne w jego ciało,
szarpała je, nęciła rozkoszą, syciła lubieżą i żądzą, rozpościerała obrazy
najwyuzdańszej rozpusty, rzuciła je w namiętne, krzyczące uściski rodzącej
bestii, ten jeden wielki narząd płciowy – zalewała mu oczy nawrotami krwi,
ogłuszała go hukiem jej spienionych fal, głos jego obniżała do dyszących,
bezdźwięcznych rzężeń, to znowu wściekłych krzyków i zgrzytów, kurczyła
jego mięśnie, a poprzez ciało puszczała gorące drgania gdyby stado
czołgających się żmij – ale wszystko, wszystko na próżno.

Ale krwawą ofiarą okupiła dusza moja swe zwycięstwo.

Chorzała, więdła, schła.

Sama się oderwała od matczynego łona, sama przecięła tętnice, sama
zatamowała źródło swej mocy.

Żyje wprawdzie – żyje jeszcze treścią siły, którą pożarła, przetwarza jeszcze
w sobie środki, które do doboru i rozrodu służą, może jeszcze upajać się
obrazami, które żądze drażnią, może w sobie wywołać ekstazę
śmiesznego okłamywania się chuci, co mniema, że może kobietę stopić w
sobie, ale wszystko, co sama tworzy, jest zbytkiem, tak jak sztuka jest
zbytkiem i nadmiarem pragnień rozrodczych i jest bezpłodną, czym sztuka
nie jest, bo bije w niej olbrzymi puls drgającej chuci, nasienny golf światła i
żądzy ciągłych powrotów.

Ale choć zginąć muszę, kocham tę straszną potężną siłę, co jedyną
kosmiczną potęgę zmogła, ją w siebie wchłonęła, kocham moją duszę,
moją wielką umierającą duszę, co mi chuć pożarła, by bez niej umrzeć.

A więc muszę umrzeć, bo źródło światła wyschło, bom ostatnie ogniwo w
nieskończonym rozwoju formacji, w jakich się chuć w coraz to nowych
zamianach przetwarza, bom jest pianą, orkanem burzy w miazgę rozbitą
na grzebieniu ostatniej fali płciowego rozwoju, fali, co się już o brzeg
rozbiła i żółty piasek jego białym haftem obszywa.

Muszę umrzeć, bo dusza moja za wielka, za przemożna, by mogła
porodzić nowy, szczęściem roziśniony, jasną przyszłością drgający dzień.

Ale kocham, kocham zamarłą chuć, której resztki dusza ma strawią,
kocham ostatnie krople krwi mego istotnego bytu jako mąż i rodziciel,
tego bytu, w którym się istotność cała przejawia w całej swej potędze,
swym majestacie i okrucieństwie; kocham tę odwieczną siłę, co moje
wrażenia słuchowe zabarwia niepojętymi barwy, z wrażeń powonienia
rozsnuwa rozkoszne obrazy, a z uczuć dotyku wytwarza niewypowiedziane
rozkosze wizji.

I kocham moją chorobę i moje szaleństwo, co się w coraz to nowy a
dzikszy system przybiera, coraz wyszukańszym szyderstwem sieka i kpi, i
drwi z siebie i z świata całego.

*

Jestem zupełnie spokojny – i bardzo, bardzo zmęczony.

Tylko w głębi, gdzieś w dalekiej głębi coś mnie boli. Coś szuka równowagi,
albo też wije się w skurczu ostatniej agonii.

Coś zniknęło w mej duszy. Ów mistyczny punkt, ku któremu wszystkie siły
zmierzają. Zdaje się, że potworzyło się tysiące ognisk sił i to, co było
jednolitym, rozpadło się na tysiące skorupek.

Myśli moje jakby ode mnie nie zależały. Przychodzą i idą same ze siebie
bez związku, niczym nie kiełznane.

Niektóre wydają mi się w kształt czerwonawych łun wzdłuż fioletowych
glorii, co okalają głowy świętych, tak jak się widzi interferencje gazowych
latarni poprzez ściekający na brudnych szybach deszcz – a wszystko nikłe,
słodkie i miękkie.

Niektóre widzę w kształt nieskończenie wydłużonego promienia świa. tła, co
padł na pomarszczoną toń rzeki. Gdzieś w dole odbija się złotym
połyskiem, połamany i rozstrzępiony w miliardy świetlanych plamek, co się
na drobnych falach kołyszą, zlewają, całują w nieziemskiej czystości i
żarliwym nabożeństwie.

Niektóre wyrastają do olbrzymich, potwornych rozmiarów.

Mózg mój, przyzwyczajony dotychczas do europejskich wymiarów, obejmuje
teraz przepotężne masy świątyń z Lahore, parzy egipskiego sfinksa z
chińskim smokiem, pisze potwornymi głazami, z jakich piramidy
budowano, a myśli w pełnym, ważkim i królewskim sanskrycie, w którym
każde słowo jest żyjącym organizmem, co się za pomocą jakiejś
mistycznej pangenesis stał istotnym, pełnym krwi i żaru: słowo dla nas
niepojęte, synteza z logos i Karna, słowo Jana, co się ciałem stało.

A wtedy z dziką rozpustą rzucam się na oślep w przepastne czeluście
przestrzeni i czasu.

Jestem królem asyryjskim z niebosięgną tiarą na głowie, strojny w bisior,
brokat i purpurę.

Na mej piersi słońce z diamentów, uginam się pod ciężarem kosztownych
brył drogich kamieni i na wozie brzytwami najeżonym, pod którym
krwawym pokosem padają miliony niewolników gdyby snopy zejrzałego
żyta, jadę ponad śmieszną nędzą świata z straszną pogarda, nienawiścią i
groźnym majestatem.

Och, kocham olbrzymi a milczący majestat babilońskich mocarzy, co
słowa nie znosił, bo słowo było drogie i kosztowne, i straszne, a każde z
nich trzeba było okupić bolesnym porodem.

Och, kocham naiwną, ale tytaniczną samowiedzę swej potęgi, one
poczucie siły, co bogom się odgraża, morze chłostać każe, a w nieznane
kraje wiezie z sobą okowy, by ludy całe w jasyr zawlec.

Och, kocham hardą pogardę dumy, z posiewu smoczych zębów porodzoną
zaciekłość biblijnego człowieka, co w oczy okrutnemu Jahveh z rozszalałą
wściekłością bryzga pierwsze przekleństwo: Szatanie – Jehovah, co głazy z
ziemi wyrywa, by je ku niebu rzucić i roztrzaskać spiżową skroń strasznego
mordercy, który własne, przez siebie stworzone plemię siecze za grzechy
przez siebie wszczepione.

Czuję, jak mi źrenice oczy zalewają, jak ciało moje wydłuża się, rośnie,
potężnieje, piersi podwójną mocą się rozpierają, a na oblicze moje spływa
święta powaga i cisza boskiego Mitry.

A otóż nadchodzi przepotężna chwila, w której odczuwam wrażenia, jak
gdybym był rozpostarty nad całą ziemią, w której święcę w sobie niepojęte
święto odrodzenia wszystkich narodów i ich kultury, chwila, gdzie jestem na
kształt onego bóstwa starego Ksenophanesa, w którym wszystkie zmysły
się przenikają, a wszechświat się do duszy zlewa nie przez zmysły
rozczłonkowany, ale w całej swej nierozerwalnej jedności.

A gdy przestrzenie uciekać się zdają, a wszystko się w jakieś odmętne
przepaści zwala jak w lej, gdy się ciężki kamień w wodę rzuci – gdy nie
wiem, czy istnieję i stracę panowanie nad zmysłami – gdy tysiące lat
powrotną falą przez mózg mój się przeleją, a ja na chwilę odczuwam się w
całej przemożnej nagości mego bytu i z powrotem odzyskuję moją siłę
rozrodczą, tak że staję się atomem, co sam siebie zapłodnić pragnie,
kiedy krew wszechświata pieniącą się strugą leje się w żyły moje – wtedy
odczuwam nieskończone, bezgraniczne szczęście, szerokie i głębokie jak
atmosfera, co nad światem zaległa.

Rozumiem dobrze, że koniec nadchodzi. Wiem, że to już ostateczny
rozkład uczuć i myśli. Ale cóż mnie to wszystko obchodzi!

Pragnę, by koniec nadszedł.

A chociaż się uczucie od woli oderwało, chociaż wszystkie stany duszy
mojej tylko do połowy dojrzewają, skłębiony chaos myśli, podarta sieć
uczuć, bez siły przetworzyć się w akt woli – i cóż z tego?

Za to rozkoszuję się niesłychanym cudem olbrzymiego światopoglądu.

Ja, jako ja, istnieję tylko w uczuciu, znam siebie w uczuciu, a czy ono
stanie się wolą, to już mnie nic nie obchodzi.

Nie znam nic prócz moich wrażeń, a przede wszystkim nie znam żadnej
przyczynowości, li tylko nieskończoną ciągłość wrażeń – a czy pasmo tej
ciągłości logicznie się rozwija, czy nie, to również mnie nic nie obchodzi.

Jestem ponad wszystkim. Chwilami zdaje mi się, że mam rodzaj jakiegoś
nadmózgu, patrzę na czynność, na tę biedną mozolną pracę mego
mózgu – patrzę przez mikroskop, a gdy zachodzi potrzeba przez teleskop,
a w bezgranicznej potędze tego nadmózgu, zdaje się, wolno mi mniemać,
że wszystko jest snem i ciężką zmorą, że cała ta tak nazwana
rzeczywistość jest też tylko pewnym rodzajem snu, a moje Ja dla mnie tak
samo obcym i niezrozumiałym, jak dla Was.

I dla Was, dla Was, którzy może wcale nie istniejecie, a może tylko
jesteście sennym majakiem mej duszy bezpłciowej – dla Was, biedne
dzieci samicy Ewy – Ja – Pan miałbym żyć?!

He, he – może dlatego, że muszę spełnić pewne obowiązki względem
człowieczeństwa, do którego przecież zaliczać się muszę?

Rassurez-vous: Kocham Was, kocham Was wszystkich. I Was, którzy nie
macie więcej znaczenia i większej wartości od zwykłego argonauty, co w
chwili płciowego rozpędu odrzuca swe narządy płciowe od matczynego
ciała, które samodzielnie szukają samiczki, którą by mogły zapłodnić.

I Was, podbudzonych ustawicznym podrażnieniem płciowym, Was
artystów, co tylko Wasze ideały rozkoszy i żądz odtwarzacie.

I Was, wiecznie chciwych, zapracowanych, żądnych bogactw i dóbr, by tylko
byt zapewnić Waszym rozmnożonym spermatocytom – a nazywacie to
miłością do osobistej nieśmiertelności.

I Was, bezmiernie rozrzutnych – bo w Waszej głupocie tkwi olbrzymi
rozpęd i nadmiar sił płciowej natury, co miliony spermatocytów potrzebuje,
by zapłodnić jedno głupie jajko samiczki.

O, kocham Was wszystkich i żal mi Was, i pogardzam Wami, że żyć
musicie, że jesteście tylko nawozem, co użyźnia nową przyszłość, że
jesteście środkiem i organem wiecznej chuci, a okłamujecie się
obowiązkiem i miłością dla ludzkości.

Ja jestem sam dla siebie.

Jestem początkiem, bo noszę w sobie rozwój jestestwa od samego
początku i jestem końcem, ostatnim ogniwem rozwoju.

Sam jeden z moimi uczuciami.

Wy macie jeszcze jakiś świat zewnętrzny, ja nie mam żadnego. Mam tylko
siebie.

Głowa mi pęka: zdaje mi się, że jestem jakąś potworną Syntezą Chrystusa
i Szatana, sam siebie stawiam na wysokiej górze i prowadzę się w
pokuszenie i sam siebie pragnąłbym omamić.

To znowu kojarzy się we mnie rozkosz upojonej ekstazy z zimną
obrachowaną analizą, czasami wierzę ślepo, męczenniczo, jak pierwotny
chrześcijanin, a równocześnie wyszydzam wszelką świętość, jestem
zarówno mistycznym anachoretą i wściekłym zsatanizowanym kapłanem,
co najświętsze słowa i najohydniejsze bluźnierstwa równocześnie z pianą
na ustach bełkocze.

A teraz mam wrażenie, jak gdyby się na niebie rozlała przerażająca
powódź czarnoczerwonej krwi, a w uszach straszliwy, nerwy przerzynający
zgrzyt, jak gdyby ktoś rznął żażką płyty szkła –

O qualis artifes pereo!

*

Jesteś jak słaby, cichy, srebrny promień światła, który wybłysnął z jakiegoś
okienka dalekiej chaty i rozlał się w ciepłej nocy jesiennej na łąki, ponad
mokre, miękkie żgło mgieł, co sennym, rozkoszy sytym zmęczeniem
bezmierne obszary traw zaległo.

A nad srebrzącą się przestrzenią mgieł kołysze się światło gdyby wahająca
się, rozwiewna fala; jak dźwięki mosiężnych dzwonów, gdy się z dala
rozlegną na Ave Maria, płynie czyste, złote, gasnące, i długo jeszcze
przebrzmiewa i leje się w duszę zmęczonym, chorym spokojem.

Jesteś, jak niebieska godzina świtu, kiedy wschód różowieć poczyna i
światło z siebie wydycha. Cały świat się syci niepojętą tajemnicą
zmartwychpowstania, tonie w niebieskiej błogości nieba, rozlewa się w
topieli zimnej, roztopionej stali damasceńskiej, a naraz rozkwituje łuną
szerokiego, palącego się morza fioletów i purpury, a w to morze tajnego
barw przepychu wrzynają się ostre słupy promieni wschodzącego słońca.

A wszystko głębokie, niebieskie i święte.

Wokół Twoich oczu odblask w kształt protuberancyj przy zaćmieniu słońca,
a w otchłań mej duszy wchłaniały się gdyby dwie gwiazdy w rozpaczną
czerń wichrowatych nocy jesiennych.

Wokół Twych ust delikatne, miękkie linie, wtedy gdy się do półuśmiechu
roztwierają – zdaje się, że widzę rodzime jezioro, i pomnę szklistą, cichą,
powierzchnię i przebłyskujące w oddali koliste linie, gdym wiosłem o nią
uderzał.

Dźwięk Twego głosu spływał w mą duszę, jak gdyby go wiosenne wiatry
przewiały przez zielone morze, i słyszę, słyszę go, jak morze cichego
światła, przetworzone w atmosferę dźwięków, co mnie owiewa
nieskończenie lekkim, miękkim drżeniem.

Gdym Cię po raz pierwszy widział, zdało mi się, żem ujrzał mą duszę w jej
całej nieznanej, tajemniczej nagości.

Byłaś dla mnie objawieniem mej najczystszej zjawy: w Tobie rozwiązała się
zagadka najtajniejszych snów i widziadeł mej tęsknoty za pięknem – za
sztuką.

Z jednego łona wykwitliśmy gdyby dwa czarodziejskie kwiaty, co noc jedną
tylko kwitnąć miały, i z tego samego źródła trysnął strumień, co się przez
ciebie i przeze mnie tą samą falą przelał.

I byłaś pierwotnie moim jedynym ideałem płciowym, byłaś mną, a ja tobą,
mieliśmy dokonać święte misterium, by stworzyć nowy, szlachetniejszy,
doskonalszy rodzaj ludzi, ale kiedy dusza ma zdusiła chuć we mnie, kiedy
się tak rozwielmożniła, że rozpęd rozrodczy usechł i zwiądł, jak łodyga
kwiatu w wilgnej cieni, mogłem Cię tylko pić oczyma, głaskać dźwięk
Twego głosu, a wzdłuż nerwów moich czuć spływanie rozwiewnych linii twego
ciała, ich nieskończoną miękkość i rozkosz.

A tęskniłem za Tobą, tęskniłem.

Zawsze i wiecznie tęskniłem za Tobą, za tą chwilą, w której byliśmy jedno,
nierozerwalnie jedno, tęskniłem za tą chwilą, kiedym Cię ze siebie wyłonił,
kiedy kształty mego ducha układały się w linie Twego ciała, drgania mych
nerwów lały w Cię życie, kiedy stałaś się istota mego ducha, jego treścią w
ciało przeistoczoną.

Kocham Cię, jak zachodzące słońce kocha łany pszeniczne w parnych
zmierzchach lata ostatnimi, krwawymi promieniami; niechętnie odchodzę
od Ciebie, jak słońce, co się z ziemią żegna z bólem i z żalem, że nie
będzie mogło widzieć świętych tajemnic nocy.

Tajemnicę nocy i otchłannych przepaści – w Tobie, w Tobie chciałem ją
ujrzeć. Szukałem jej rozpalonymi, męką dyszącymi palcami; gdyby ostrza
lancet wcinałem je w głąb Twej duszy, ale znikała, usuwała się, wabiła
mnie, a gdym sięgał głębiej, zaprzepadała się.

Duch mój, z którego powstałaś, którego kształtem i ruchem żyjesz, wił się
w bolesnej rozpaczy, by Cię od nowa wssać, w siebie roztopić w swych
żarach jak kawałek metalu – Ciebie zagubioną, oderwaną połowę.

Obcą mi jesteś, bo tylko to mogłoby Cię rozpoznać, co we mnie jest
martwe: a ja Cię tylko kochałem moją duszą – moją chorą sceptyczną
duszą, co zapomniała samicę w Tobie, a widzi tylko poddaną służebnę i
niewolnicę.

Ale kochałem Twoje kłamstwo, boć i dusza ma kłamliwa.

Ale podczas gdy Twoje kłamstwo mogło, co najwyżej, parę głupich
mężczyzn uwieść i mamić, stworzyło kłamstwo moje naukę, odkryło nowe
światy, wyłoniło z siebie poezję i zmusiło ludzkość wejść na nowe ścieżki,
otworzyło jej nowe tory i drogi.

Kocham Twoją zbrodniczość, bo sam jestem zbrodniarzem.

Ale podczas [gdy] Ty w Twej zbrodniczej chuci mogłaś się stać nierządnicą
lub dzieciobójczynią, ja, zbrodniarz, napisałem nowe tablice, wyryłem nowe
przymierze z nowym bogiem, zniszczyłem stare świątynie, by nowe
pobudować, skreślałem z karty ziemi narody całe, ziemi jelita
powyrywałem: Ja – tak Ja, nigdy niesyty, odwieczny zbrodniarz, twórca
dziejów, duch rozwoju niszczenia i tworzenia.

Kocham, gdy czuję, że rwiesz się ku mnie, że chcesz spełnić słowo
przeznaczenia; Twą chucią rozwiązałaś zagadkę mego bytu, wytłomaczyłaś
moją istotę mnie samemu.

I to Twoja przewaga.

Toć to to, czego uczynić nie zdołałem.

I takoż kocham Twoje kłamstwo i Twoją zbrodniczość, bo jedno jakoż i
drugie są tylko pomocniczą funkcją Twej płci, nią uchwyciłaś we mnie
duszę wszechświata, szarpałaś, budziłaś ją, by ujarzmić ją dla nowej
przyszłości, co z Twego łona wykwitnąć miała.

Przed oczyma moimi rozpościera się zjawa straszliwej męki, którą z Tobą
przeżyłem.

Pamiętasz, kiedyś się w pijanym szale Twej rozszalałej chuci wplatała we
mnie głęboko, och, tak boleśnie głęboko?

Gdzieś z dołu dolatywały nas dźwięki jakiejś pijanej muzyki – poprzez
zieloną, gęstą umbrę dżdżylo słabe dogorywające światło – i wtedy czułem,
jak drgania Twego ciała udzielały się memu, jak się wwijały wężowym
czołgiem w krew moją, jak serce w coraz to mniejszych odstępach bluzgało
prądy krwi w tętnice, a w mózgu zadrżały dawno, dawno już nie trącane
struny.

Była chwila, żem uczuł szczęście.

Wsłuchiwałem się w bolesne natężenie, z jakim się zbierały, łączyły i
skupiały płciowe pierwiastki w mej duszy, z rozkoszą czułem, jak się
poprzez ciało moje przewinęły zimne dreszcze – czułem, jak krtań się
ściskała i z trudem wykrztuszała słowa miłosne, samowiedza ma traciła
siłę i coraz słabiej odróżniała jawę od snu – ale naraz ułożyło się Twe ciało
w pospolitą, bezwstydną linię i w jednej chwili załamało się wszystko we
mnie: znowu mózg pochwycił szatańskimi szpony tworzącą się chuć i zdusił
ją.

A tyś leżała, żebrałaś Twą żądzą – milcząca, z zawartymi powiekami.

A jam się śmiał – śmiałem się cynicznie, dziko, z całym strasznym, dzikim
bólem – śmiałem się, że myślałem, iż mi wszystkie żyły w mózgu
popękają.

Biedne dziecko. Twe łono matczyne Cię oszukało – innego męża trzeba ci
było odnaleść, instynkty Twe płciowe ku innemu zwrócić.

Ale uspokój się: Ujrzałaś tajemnicze Sais mego życia.

*

Życie moje zawdzięczam mieszanemu małżeństwu pomiędzy chłopem
protestantem a panią katoliczką, która należała do zubożałej,
arystokratycznej familii.

Gdy wspomnę wstecz, widzę ustawicznie smagłą, delikatną kobietę z
nieskończenie słodkimi rysami, coś, co by Carlo Dolci z rozkoszą malował.
Pomnę, pomnę te rysy, w których całe stulecia najprzedniejszego doboru
płciowego i najwyszukańszego wydelikatnienia wyryły niezatarte piętno.

Wiem, że ojca nie kochała. Wiem, że poszła za niego, by nie potrzebować
służyć u swych równych. Nawykła w nieskończonej męce oddawać się jego
chuci, a w głębokim płciowym wstręcie, w strasznym oburzeniu krwawiącej
się duszy, zemstą dyszącego, zgwałconego ciała zostałem spłodzony.

Od samego początku wstyd – wstręt – obrzydzenie.

Jak daleko wspomnienia moje sięgają, odczuwałem się zawsze jako coś,
co wyzbyło się wszelkiego związku, stoi w przeciwieństwie do siebie
samego, coś, co jest zlepione z najróżnorodniejszych pierwiastków i
zawsze czułem w sobie jakąś piekielną siłę, co wolę moją obezwładniała, a
wciąż i ustawicznie zmysły me drażniła.

Zawsze było coś we mnie, co się żadną miarą z resztą stanów duszy
skojarzyć nie chciało. Różnorodne uczucia nie łączyły się z sobą, ale leżały
obok siebie w chaotycznej niezgodzie – maleńkie złośliwe diabliki stały
naprzeciwko siebie, by ustawicznie sobie najkrwawszym szyderstwem w
oczy bryzgać.

Matka było to olbrzymie geologiczne agens, co wszystkie powstające
pierwotwory mej duszy przesuwała, na kant je kładła, kruszyła, nowe i
potworne połączenia tworzyła, a w świeże bruzdy mej duszy siała trujące
ziarno szaleju.

I to jadowite nasienie stało się ogniskiem zarazy, z którego wykwitły
chorymi a bogatymi pękami kwiecia bagniste rośliny mojej duszy – bo to,
co we mnie zasiała, to było jej własne niezaspokojone pragnienie, jej
wieczna płciowa tęsknota, to ten straszny przełom w niej samej pomiędzy
duszą a jej spragnionym łonem – i to, otóż to, że dusza jej musiała wypluć
jej chuć, bo przecież oddawała się mężowi, którego nie kochała.

I tak czuła się pogwałconą, duszę widziała w błocie stratowaną i w dzikiej
rozpaczy targała się i szarpała za czymś tkliwym, czystym, wniebowziętym
i bezpłciowym.

I ta bezpłciowość w niej samej, a raczej pogwałcone pragnienie jej silnego,
żądnego ciała wytworzyło jakąś bezpłciową atmosferę poza nią, coś,
naokoło czego wszystkie jej uczucia krążyły jak wokół kosmicznego jądra.

A chociaż z wolna namiętność i żar jej tęsknoty osłabły, a wielki żal, który
tę tęsknotę ożywiał, zbladł i osłabł, zawsze pozostało w jej duszy coś,
czego pochodzenia nie umiałaby określić, a co straciło zupełny związek z
jej przeszłym życiem.

I tą nieokreśloną tęsknotą przesyciła moją duszę – wlała ją w każde
włókno nerwowe, wbiła ją jak graniczne słupki w objętość zdolności mej
odczuwania, i ona – ona to zrobiła mnie tak wstydliwym, tak chorobliwie
przeiczulonym i tak bezgranicznie cynicznym.

Ona przepoiła mnie wstrętem i obrzydzeniem ku wszystkiemu, co jako
płeć się objawia, i ona rozluźniła, a wreszcie stargała związek między mą
duszą a chucią nioją, i ona – och, straszna ona, pogłębiła z zawiązku
rozłam, jaki już dziedziczny charakter moją duszę z równowagi wytrącił.

Od dziecka uczuwałem się jako chłop z swoją prawością, naiwną chytrością,
pragnieniem cichej, bezbarwnej zadumy, w jakiej tkwią stulecia
protestantyzmu i krwawej, potem oblanej pracy.

Ale obok chłopa, co stulecia całe razem z wołem w tym samym jarzmie
ciągnął pług po kamienistej giebie, co się przed panem swym giął w
dwoje, którego ręce bolączkami nabiegły i stopy się rozrosły, żyje we mnie
dumny arystokrata, którego ojcowie przywędrowali z stepów świętego Iranu
w europejskie niziny i ujarzmili głupich tubylców – przebiegły arystokrata z
bezgranicznym bezwstydem i cynicznym kłamstwem panujących –
artystokrata z wydelikatnieniem cieplarni, które tylko stulecia
najdoskonalszego doboru, panowania, przepychu i lenistwa wyhodować
mogą.

I tak musiały wreszcie te wszystkie sprzeczne pierwiastki rzucić się na
siebie – musiała się wojna rozpocząć – musiało się we mnie uczucie od woli
oderwać, a wola, pozbawiona motorycznej siły, obezwładnieć musiała.

Nigdy nie było we mnie ani miłości, ani skupienia.

Jestem wyrazem odśrodkowiska, wyrazem zniszczenia i rozwiązania.

Jestem szatańską Walpurgis-nocą w rozwoju, straszne

Mene-Tekel, w którym kona mój czas w ostatnich spazmatycznych
podrygach.

W każde włókno nerwu wżarł się zarazek tego rozłamu mej duszy, w
podwójny strumień rozdzielił każde moje wrażenie: bo każdy stan mej
duszy bólem i rozkoszą zarazem.

Wżerają się w siebie, chciałyby się przemóc, zgryźć się wzajemnie, ale
uczucie bólu zwycięża.

Zaledwie odczuwam delikatne podrażnienie rozkoszy, a już tętni i wali
młotem ból, aż nagle rozgrywa się cała orgia, w której rozkosz obłędem
się staje w jadowitych kąsaniach bólu, orgia dzikiego rżenia wściekłego
ogiera i cichego, szydzącego uśmiechu potwornej hermy głowy Lucyfera,
zlepionej z zwycięską twarzą Archanioła Michała.

I ten piekielny rozłam, te wszystkie przewrotne instynkty wezmę sobie
teraz ku pomocy.

Wypędzę leniwą bestię mej chuci z jej nory, do biała rozpalonym żelazem
mego pragnienia przypalę jej krzyże, wbiję jej ciernie mego bólu w stopy,
że ryczyć i tańczyć się nauczy – tańczyć – na miły Bóg – tańczyć się nauczy!

Obrazami, które moja zimna, wydoskonalona rozpusta porodziła, będę ją
drażnił, smagał, siepał, aż znowu poczują, żem jest mąż z ziemi
porodzony – ja – biedny męczennik Twego przepychu, ty biedny, młody
mózgu.

*

Mój mózg posłałem na zielone pastwisko, na bezpłodne torfiska mej
ziemi rodzinnej, a teraz jestem skupieniem, skojarzeniem się wszystkich
sił ze sobą, ich równowagą i syntezą.

Spoczywasz w mych ramionach – a jest noc.

Całujemy się, że tchu nam braknie, że stapiamy się ze sobą i stajemy się
jedną istotą.

Wpijam me rozżarzone usta w Twoje piersi, aż serce me się rozpiera od
szczęścia, tak mocno upragnionego, tak silnie utęsknionego. Przytulam
Twe smagłe ciało krwiożerczej samicy tak silnie do mego, że czuję bicie
Twego serca na mej piersi i mogę liczyć jego uderzenia, że strumień krwi,
co się w Twym ciele rozszalał, moje własne ciało w pieniący szał smaga, a
Twe drgania rozkoszy gorącymi wężami mnie przebiegają.

Wgrzebuję się w Ciebie, czuję, jak się Twe wiotkie członki pienią w
upojeniu krzyczącej lubieży i podrywają się w bolesnym erotyzmie
rozkoszy.

Silniej – głębiej – mocniej – och! mógłbym tylko pochwycić Twą duszę –
wssać się w każdą szczelinę, myśli Twej pochwycić, Ciebie – Ciebie, nagą
istotę odzianą nędznym łachmanem ciała – chwycić Cię teraz w rozszalałej
farsie mego pragnienia, w dyszącym Hallelujah mej lubieży!

A teraz stałem się ucieleśnieniem słowa, teraz jestem przepotężną chucią,
co wszelkiemu rozwojowi początek dała i go w nieskończoność prowadzi,
jestem węzłem przeszłości i tego, co przyjdzie, jestem pomostem do
nieznanego Jutra, rękojmią nowej ewolucji i wiecznego powrotu.

Teraz już nie uczuwam żadnej męki. Ssie Twoją duszę – wsysam ją w
siebie i w tej spójności dusz i ciał, w tym stopieniu się mego bytu z Twoim,
w tym wzajemnym przenikaniu się naszych uczuć, myśli i pragnień, w tej
nadludzkiej, bezwzględnej, niebosięgłej wolności płciowej, co pragnie nowej
przyszłości i nieśmiertelności, pochwyciłem drżącymi, dyszącymi palcami
to, czegom dotychczas schwycić nie mógł.

Ha, ha, ha, ha…

Znikło, rozbiegło, rozprysło się!

Jak żywe srebro rozpyliło się przy moim dotknięciu – a Ty tu przy mnie – tu
leżysz w Twej boskiej nagości, w bezwstydzie Twego żamego pragnienia, a
oczy moje patrzą na Cię jak na coś obcego, dalekiego, tysiące mil ode
mnie odległego – i patrzę z strachem w przepaść Twoich oczu – przepaść,
która może nawet nie jest powierzchnią.

Ale nie, nie – niech piekło niebo pochłonie – ale nie – nie!

Z drgającą, mózg chłonącą namiętnością, z całym piekielnym żarem
gorączki, co duszę mą w szał smaga, z dziką siłą mych rozkoszą
zmężniałych sił rzucam się na Ciebie, nie chcę nic czuć prócz bladej
gorączki Twych członków, nic słyszeć, jeno wściekłą pogoń mej krwi, i nie
chcę mieć innego wrażenia, prócz tego rozpalonego, szpilkującego bólu
naszego delirium miłości. – Przestanę cierpieć w zwycięskich dytyrambach
chuci, wyjącym pienieniu się straszliwej symfonii ciała.

I powiedz – ach, powiedz mi, jak mnie kochasz! Powiedz w pragnących
drganiach Twego ciała, wpal w usta moje, weżryj w członki me, wpij we
mnie to gorące, rozpustne, upojone:

Kocham Cię!

Powiedz, powiedz mi – jak mocno – jak głęboko – jak strasznie mnie
kochasz?

Jak – jak kochasz mnie?

Ha, ha, ha, ha –

Nie potrzebuję Twej miłości. Czego pragniesz? czego chcesz ode mnie?
Niczego Ci dać nie mogę – co wiąże nas razem? – nie wiem nawet, co mam
z Tobą począć!

Wstań; ubierz się; ha, ha – jak ja mój wielki mózg podziwiam, co jest
jeszcze w stanie uscenizować taką biedną miłostkę dorastających
młodzieńców…

Ofelio, idź do klasztoru!


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz REQUIEM AETERNAM - Stanisław Przybyszewski