Polska poezja

Wiersze po polsku



ZemBY

– Rapsodia –

Zimne. Sztywne. Obrzękłe.

Z oczami powleczonymi szkliwem,

Co w nocy świeci,

Kiedy zaraz za ścianą ktoś odchodzi chory.

Dziwne.

Jak bajka

Dla małych, grzecznych dzieci

W długie zimowe wieczory,

Kiedy za oknem

Śnieg

Pada i pada, zasnuwając teren

Swoją dziwaczną, białą monotonią.

A z półotwartych drzwi kipiących barów

Buchają kłęby –

Ze wszystkich kątów.

Z czarnych lupanarów,

Z suteren

Niejednostajnie,

Urywanie

Dzwonią

Zemby…

I te,

Co mają w sobie jakiś smęt malutki,

Ostre – przeciągłe – zgrzytliwe

Zemby brzydkiej ospowatej prostytutki,

Co wraca do domu nad ranem

Zmarzła i nietknięta

Jak pies,

Z natręctwem takiej, co nie znalazła klienta,

Gdzieś pod parkanem,

Czekać na cudzych wracających gości,

Na ich zjadliwe zaczepki…

A wiatr szczypie za łydki

Obleśny i lepki.

A skądś głęboko, z wnętrzności,

Idzie suchy, nieprzyjemny stuk

Siekanych kości.

Wyżej i niżej.

Do – Re – Mi – Fa – Sol…

Jak dziwne, upiorne gamy

Z jednym powracającym refrenem,

Które śpiewa w salonie konającej damy

Stary półobłąkany profesor solfeggia,

Przelewają się długim powłóczystym trenem

w Szybkie, nierówne,

Rozklekotane arpeggia.

I te,

Jak drobne maleńkie pralinki,

Naiwnie chrupkie,

Mdło niedokrwiste

Zemby chudej, nierozwiniętej dziewczynki,

Którą w parku

Zgwałcił szesnastoletni onanista

I zaraz, przerażony, uciekł po kryjomu…

A teraz siedzi sama, mocno zacisnąwszy nogi,

I trawi w sobie ogień, co ją pali jeszcze,

I nie śmie wracać do domu,

Nieruchoma jak drewno, wpatrzona w przestrzeń,

I tylko w ciszy, jak szept złowrogi,

Melodyjnie, urywanie długi,

Zemby wydzwaniają swoje bachofugi…

I te,

Łoskotnie, rozpaczliwie, dziko.

Rozlegające się długo po nocy

(Może do rana…)

Zemby małego powalanego chłopczyka,

Który wpadł, bawiąc się w rynsztoku, w kanał

I długo krzyczał pomocy,

I wzywał siostry,

Zaczem,

Zmęczony płaczem

Wtulił się w czarny, oblepiony kąt

I boi s i ę całą powierzchnią skóry,

A naokoło z skrzepłej, brudnej cieczy,

Skąd idzie zaduch i swąd,

Wysuwają łby

Czarne, obślizgnięte szczury.

Łby wielkie, płaskie…

Tu – i tu – i tam…

I tylko w ciszy od lepkich ścian,

Rosnących w straszne, owłosione zręby,

Miarowym, suchym, twardostajnym trzaskiem

Łoskocą zemby.

I te

Nerwowe, nierówne,

Przechodzące w przyśpieszone pasaże

Zemby podnieconego kochanka

W fiołkowym buduarze

Mężatki,

Kiedy drżącymi rękami

Zdziera z niej ostatnie szmatki,

A ona czeka pokorna i mała…

I przez dessous

Dotknął się rozpalonego ciała,

I czuje nagły przypływ falującej chuci,

A stara się być spokojny,

Rozsznurowując ostatni bucik,

Kiedy pot mu kroplami wystąpił na czole,

A zemby tłuką się i śpiewają

Jakieś dziwaczne barkarole…

Na koncercie w natłoczonej sali

Blady, zdenerwowany muzyk

Tańczy palcami po klawiaturze

Dzikie gawoty Szopenowskich walców

I słyszy wszędzie ten rytm

I stukot – i stukot – i stukot,

Co mu wychodzi spod palców,

Co mu się w palcach przeplata, .

Równy, monotonny, złowrogi,

Jakby dzwoniły naraz

Wszystkie zemby całego świata…

I w paroksyzmie trwogi

Zatrzaskuje straszną klawiaturę,

Która ma też stukające

Rozklekotane zemby…

I widzi nagle w tłumie, piętrzącym się w górę,

W długie, półkolem; biegnące krużganki

Poprzez lorgnony, egrety, rajery

Z niszy parterowej loży

W uśmiechu wydekoltowanej kochanki

Błyszczące zemby PANTERY.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 3,50 out of 5)

Wiersz ZemBY - Bruno Jasieński