Polska poezja

Wiersze po polsku



Pieśń nostalgiczna

I

Wywołany z przestrzeni ciasnej,
gdzie głuche czoło chmur, a na nim słońca bruzda –
wspominam ziemię świetlną: był
pienisty nieba ślad nad głową prący płasko,
wiatr jak mozaika różny w jeziorze się zanurzał,
na rzekach ryb dzwonienie, a nocą ryba gwiazd
wygiętą niosła płetwę poprzez roślinny czas.
Człowieczych głosów drzewo szumiało snom mym prędkim:
był ogród, a w nim dom o dachu niby miedziak,
w ogrodzie stały kwiaty w kolorach jak kredki
i często tęczy gmach jak pióro lekki leciał
i często snom przychylny puszysty śniegu las.

Pytałem wiele razy jasności, co nade mną,
o żywot wszystkich rzeczy, które w wspomnieniu są.
– Ten dom – mówiła jasność – o dachu jak pieniądz
i drzwiach jak płomień rudych przy ścianie, ten dom
zamyka twe bogactwo pod cieniem obłoku,
zdobyte trudnym słowem i oddane śnieniu.
Więc mowa jego jest prosta i pełna milczenia
jak światło szyb złotawych i ciężkich jak z miodu.

A ogród? – Ogród – powiedz – czy pozostał tam
ten sam, gdzie dzieje moich roślinnych przyjaciół
stawały w ogniach wrących o śpiewnych imionach.
– Pozostał nadal wierny, a gdzie kwietnik stał,
przemawia dłonie wznosząc, dzwoniąc jak łańcuch
twój klon – o twarzy smutnej i wiatrem spienionej.
Nie pytaj, dziecko światła, bo daremne jest
wołanie ust sczerniałych, wygiętych jak krzyżyk
ku ziemi tej, ku drugiej ziemi, gdzie nie liczą łez
i włos jak z rtęci żywy za most starczy stopie.
Nie pytaj. Wśród błyskawic zapomnisz szczęśliwy
i tu spojrzeniom lekki wzniesiesz tęczy gmach,
i sny pomieścisz łatwo, choćby w dłonie obie.

Niewdzięczny – w domu twoim królestwo nietrwałe
obrazków, gdzie księżyce i stołów, i krzeseł.
Tu słońce pulsujące jak skroń twa spotkałeś
i ziemię cienia. Na niej – do nóg twoich przęseł
podchodzi on łagodny i skrzydłem przyzywa,
językiem, co muzyczny – po oczach ci wodzi.
Zapomnij tamtych imion. Szeleści igliwie
nocy rozległej bardzo i prąd
ptaków lecących ku gniazdom przez niebo ruchome i grom
w świergocie gwiezdnym przechodzi.

– Jasności mocna nade mną – mówiłem – wyrzekłaś: zwierz
i skrzydło, i język, i jeszcze – oko i gniazdo, i ptak.
Nie, nie zapomnę tych imion; wszak i tam dane są: więc
zwierz był domowy i leśny, groźny lub cichy; a płacz
ptaka poznałem najwcześniej i skrzydeł białych sierp lotny
w powietrzu bardzo przejrzystym, jak błysk lusterka lub
kruszcu,
jasności jedna jest pamięć, daremna pamięć mych kroków
wciąż wracających uparcie, stopy raniących o muszle
drzew nad stawami – o ścieżki puchem powietrza znaczone,
łąkę rzuconą ostrymi kwiatami do góry jak bronę,
o echo orkiestr chłopięcych, słowo człowieka, o uśmiech…

II

Słychać wołania z przestrzeni, która się Ziemią nazywa,
lecz wiele słychać posępnych.
Smutny przechodzi nad nimi jak kondukt ciemny krajobraz
i wtedy krzyk się podnosi ciężko jak ramię wiatraka:
o nocy, nocy niedobra,
oto zamiera w nas tętno,
daj zmiłowanie. O słońce
święte – żegnamy cię – w ptaków porannych kołatkach.
I drugie głosy nieznanych drżą nad świetlistym oparem.
W nim to zarysy kształtów, usta płomienia wypukłe
i sierść pagórków zjeżona, księżyc o twarzy zatartej,
profil nizinnych mgieł, pługi malutkich miast,
i las szeroki na łunie, i wiatr brzęczący jak drucik.

W nim to – nieprzenikniony – zegary huczą okrągłe,
parska wagonik pękaty, gwiżdże oliwa i para,
biegną stłoczone ku niebu domy ogromne jak stogi,
rzeka barwiona niebiesko mosty wygina na barkach,
ślepe maszyny kołami toczą przed sobą przestrzeń
i ta opada na wzgórzach lub drogą w ramionach kaskad
drzewnych przystaje. Białe wychodzą procesje
z jaskiń gotyckich o wieżach ze śpiewu, woni i światła.

Nie tutaj – jasności obca – gdzie żal mój nie zbawia, a snu
nie znają twoi synowie z innych poczęci brył,
nie tutaj – chłodzić ramiona wieczne a ziemskie na pół
o kwiaty jakich t a m nie ma… Był ogród, w ogrodzie był
dom mój jak trawa spokojny i co dzień otwarty wołaniu
czterech stron świata. Lekki
podnosił rano go opar, że świecił silnie jak diament
pod tęczą rzuconą niedbale na kwiaty w kolorach jak kredki.
Tam czas pomarszczył groźny bezsilnej dłoni dno
i owoc ziemski podał głodowi ciemnych warg,
jak liść znalazłem serce w mej piersi – i ten głos
przyzywa znowu ostry i woła mi: to kraj
ojczysty twoich źrenic, w których pomieścisz pamięć
czerwonych dłoni brzasku i czarnych dłoni nocy.

Tu śpiew ci był poduszką, kołyska na kolanie –
O, tyle już spadło niechętnych, suchych powiek
na obraz ten: wychodzi
nieśmiała drobna postać, a drzwi są ramą barwną
i suchy srebrny włos, i srebrny wiatr u głowy,
i szara kropla smutku na uchylonych wargach,
i ręka ucząc syna prawd ciemnych i prostych
opada nagłym pluskiem bezsilna na włosy,
na czoło otworzone jak niebo zdarzeniom
i drży, gdy czas wskazówką cios wymierza ostry.
Przypomnij, jeszcze ciepłe na oczach spojrzenie
i spływa po powietrzu miękka lilia głosu,
wodnistą smugę znaczy i imię układa.
Niewdzięczny, ach, niewdzięczny – to była twa matka.

Są dźwięki, których nie znasz, a które ukryte
dla uszu twoich wyschłych o miłości uczą.
Pochyla się nad kartą zapisaną czarno
pochmurna krucha ręka i wśród ciężkich liter
wpisuje wiedzę życia i nietrwałość ludzką.
A głowa niczym ptaku zwisła wątło w barkach
jak gwiazda zawieszona ku nocy się skłania,
gdzie krawędź odpoczynku, zapomnienia pieśń.
Pamiętaj – jedna tylko jest pamięć kochania,
bez niego oczom pusto i na piersi lęk.

Lecz znasz go, synu. Pusty dzwon w kopule
jak język najboleśniej na sznurze się zwijał,
gdy miejsce twych umarłych uderzone kulą
słoneczną kulą wyszło naprzeciw powitać
jak gałąź obłamaną rękę ranną w locie,
co płomień miała w sobie i chłód nocy wartki;
jak drzewa gięte stoją i plamią złe kartki
litery opuszczone. Tak, to był twój ojciec.

Jasności – zawołałem – nienawistny dzień
przechyla wagę słońca ku sercu mojemu.
Bez trwogi żywot skąpy. Tu – nie chodzi śmierć
w jaskiniach żółtej trawy, pod konarem grzmiącym
i śpi spokojnie gwiazda z szponami na oczach,
i z domów płynie cisza okrągła jak dźwięk.

Jasności – niech się chwila straszliwa powtórzy,
bom słyszał koci pomruk rzeki, którą tam
wpatrzeni w stare książki nazywają Styksem.
Słuchajcie, o szczęśliwi. W powrotnej podróży
pójdziecie bez witania, bez anioła nawet,
choć mówią: uzbrojony blaskiem będzie stał
o skrzydłach niby z zawias ciężkich i uściśnie
radosnego wybranego. – Przebyłem, poznałem
noc tak pustą jak serce trwożliwych,
gdy dzwon jak usta Boga nad snami ich krąży;
i w pianie mego ciała chodziłem jak w grzybie
po zboczach pustych winnic bez serca i głosu.

III

Ponad marzeniem, ponad trwogą
tu skronie rosną w piórach krętych
i ponad chmurą niosą nogi
znieruchomiałą obcą strefą.
Przestrzeń ogarnąć, może zgubić,
ciszę pozyskać, stracić ciszę –
już nie usłyszę śpiewu ludzi,
jeśli śpiewają – to na przyjście.

Falują gaje snu wiecznego,
zwierz na pół anioł, na pół ptak
schyla źrenice nad przejrzystą
wodą pamięci. Z dalekiego
fletu, co zgięty w księżyc łka
odchodzą nuty jak postacie
i odwrócone twarzy liście
świecą w ciemności niby kra.

I zostawiony lśnieniu temu,
które jest grot, ale i sen,
nie wiem, com zyskał, a com stracił.
To tylko: dom mój jak spod hełmu
ze słońca patrzy w ogród, gdzie
na palcach wspięte stoją strome
kwiaty poczęte z barwnych brył –
I znowu pamięć otworzona.
Wspominam ziemię świetlną: Był…


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Pieśń nostalgiczna - Gajcy Tadeusz