Polska poezja

Wiersze po polsku



Schwycić

Schwycić zmierzch, jabłko, posąg, schwycić płomień świecy.
Schwycić mur, cień na ścianie, kawałek ulicy.

Schwycić stopę i szyję kobiety uśpionej.
Otworzyć ręce! Ileż ptaków wypuszczonych!

Ileż tych utraconych ptaków jest znów świecą,
Cieniem, wieczorem, jabłkiem, posągiem, ulicą!

Ta gra wcale niebłaha
Wyczerpie was, ręce.
Trzeba będzie was uciąć
Kiedyś, jak najprędzej.

*

To wspomnienie wyniesione z dymu i wrzawy,
Tulone w ramionach
Jak młoda kobieta uratowana z płomieni,
Pora już ułożyć na białej pościeli pamięci.
Pora zaciągnąć story
I wpatrywać się w nie z uwagą.
Niech nikt nie wchodzi do pokoju!
Tam się w tej chwili znajduje ciało nieskończenie nagie,
I usta, które, zdawało się, zamilkły na zawsze,
Szepcą „Miłość” wargami samej prawdy.

*

Któż umieścił was w tej twarzy,
Oczy palące się trwogą?
Jakiego wy rozbitego
Statku jesteście załogą?

Od której godziny lęku
Oczekujecie pomocy
Otwarte pośrodku nocy?

O, czarne światła okrętu,
Nawet zdumieniem posłuszne
Burzliwym prawom odmętów.

Wtedy gdy północ wybije,
Więźniowie złudzeń kalekich,
Ażeby nabrać otuchy
Spuśćcie na chwilę powieki.

*

Idziecie doń, kobieto rozległych przestrzeni,
Dali słoneczna, ciemny splocie pożądania.

Gdy jego twarz powolna do was się zbliżała,
Wasze wargi ścinały się gwałtownie szronem.

Mówiłyście, a wasze słowa dochodziły
Do niego już nieżywe, jak słowa posągu.

Wy zrobiłyście z niego dom z kamienia,
Fasadę gładką, ślepą dzień i noc.

Czy nie mógłby w tym murze, w sobie, wybić okno
Albo drzwi, żeby zrobić sześć kroków na zewnątrz?

*

Kiedy opuszcza mnie wszystko,
Schwycić, ale czyją ręką?
Schwycić myśl daleko-bliską,
Schwycić, ale czyją ręką?
Schwycić bodaj promień światła,
Schwycić go za skórę karku
I trzymać, choć się wyrywa
Jak zając schwytany żywcem.
Śnie, na pomoc mi przybywaj,
Ty za mnie schwycisz to wszystko,
Co od mych pragnień jest prędsze,
Bo twoje ręce są większe.

*

Jaka twarz do mego ucha,
Twarz, co zeszła ze zwierciadła,
Przybliżyła się wśród mroku?
Twarzy piękna, czuwaj, słuchaj,
Nie trwóż się i nie niepokój,
To jest człowiek i sen jego.
Wpuść ich obydwu do lasu,
Lasu siedmiomilowego,
Gdzie liście są zawieszone,
Tak jak powieki spuszczone,
Do tej krainy, gdzie ptaki
Śpiewają złożywszy skrzydła
I budzą się o świtaniu,
Aby zamilknąć i patrzeć.
– Śpij, wzrokiem i słuchem sprawdzam,
Czy ziemia jest jeszcze ziemią,
Czy drzewa są wciąż drzewami,
Czy drogi posłusznie biegną,
Czy ta młodziutka gwiazdeczka,
Którą wypatrzyłeś wczoraj,
Świeci na niebie jak świeczka
I dzisiejszego wieczora.
Śpij, niech podczas twego spania
Znużone ciągłym starzeniem
Domy na chwilę choć znikną
W kwiecie pięter i kamieni.
– Czy to twój głos rzeczywisty
Słyszę przez sen nieprzespany,
Biały łańcuch gór spiętrzonych,
Co mnie oddziela od ciebie?
Czy na starej ziemi jestem,
Gdzie oddale się rozchodzą
Jak wróżebne linie dłoni?
Jakim je zatrzymać gestem?
– Każdej łodyżki, źdźbła trawy,
Najbardziej znikliwej ryby
Strzegę, byś mógł je odnaleźć,
Ocalam twój dzień jutrzejszy.
Po to, ażebyś na nowo
Mógł świat odkryć, znajdziesz także
Ptaki, owady, rośliny,
Kolor oczu, dźwięk godziny.
Niechże sen przyjdzie po ciebie.
Już łóżko twe odzyskało
Pamięć, że było kołyską.
Niech dłonie siłę uronią,
Niech jej słabości nie bronią.
Niech serce od swojej strony
Zaciągnie wreszcie zasłony.
Niech krew po cichu się toczy,
By znowu dać szansę nocy.

We wzbierających wokół mnie mrokach tkliwości
Tonę jak człowiek w studni. O dłonie, o oczy,
Nie żałujcie mi ani gwiazd, ani ciemności,
Wysypcie wszystko, 90 wam pozostało z nocy.

Tutaj jak u siebie będziesz
Wśród tych szmerów niewyraźnych,
Co, nie mówiąc, mówią naraz
O życiu i umieraniu.

Tutaj jak u siebie będziesz,
Miła, o wargach zdziwionych,
Wargach nabrzmiałych rozkoszą
Jakże od ciebie odległą.

*

Płynę, wchłania mnie fala, azyl mej miłości,
Już algi mają zapach i smak księżycowy.
Widziałyście jej ciało, ryby dni szczęśliwych?
Jakże pięknie się pieni jego kształt surowy!

Mewy snu, obudzono was do niepokoju.
Czuwajcie, oszalałe serca, lotne straże.
Ratunku, fale żywe, iskry głębinowe!
Płynącemu bez tchnienia kto drogę pokaże?

*

Słyszycie? Ona moje imię wywołuje,
A ja jestem milczeniem i spuszczeniem oczu,
Książęta wysokości, książęta parowów,
Co mnie znacie i na mnie w tej chwili patrzycie,
Czyżbym już stracił życie?

*

Czy to jestem ja mimo
Tej twarzy przepłoszonej
I tych nóg zagubionych
W ciężkim jedwabiu nocy.
Nierozsądnego serca
Przy szczelnych okiennicach,
Wielkiego poruszenia
Tego całego domu,
Czy to jestem ja mimo
Tego, co ze mnie wzięła
W swych posępnych bagażach?

Czy to jestem ja jeszcze
To, co pozostawiła?

Z tomu „Le Forçat innocent”, 1930
tłum. Zbigniew Bieńkowski


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Schwycić - Jules Supervielle
 »