Polska poezja

Wiersze po polsku



Ali Baba i czterdziestu zbójców

W jednym z pomniejszych miast perskich mieszkali dwaj bracia. Starszy
nazywał się Kassim, a młodszy Ali Baba. Ojciec, umierając, zostawił im w
spadku niewielki szmat ziemi dla równego podziału. Każdy z braci swoją
część otrzymał i na niej osiadł, aby ziemię uprawiać i na kawałek chleba
żmudnie, w pocie czoła pracować. Obydwaj żyli w ubóstwie i wspomagali
się nawzajem. Ale niedługo trwała miłość pomiędzy braćmi. Odmienny
bowiem mieli charakter i różne dusze. Kassim był zły, pochmurny,
zawistny i na dukaty łakomy, Ali Baba zaś był łagodny, wesoły, nikomu
bogactw nie zazdrościł i nie pragnął złota. Kassim narzekał na los, na
ludzi i na swoje ubóstwo, Ali Baba zaś na los nie narzekał, ludzi kochał i
nie wstydził się swego ubóstwa. Kassim pomalował swoją chałupę na
czarno i rzekł do Ali Baby:
– Życie jest czarne, los jest czarny i dusze ludzkie są czarne, więc niechże
moja chałupa będzie czarna jak noc.
Ali Baba zaś swoją chałupę pięknie i jasno pobielił i rzekł do Kassima:
– Życie jest białe, los jest biały i dusze ludzkie są białe, więc niechże i
moja chałupa będzie biała jak dzień o świcie.
I każdy miał taką chałupę, jakiej sam zapragnął.
Kiedy Kassim ze swojej czarnej chałupy wychodził do białej chaty swego
brata, wzruszał ramionami i mówił z zazdrością:
– Jakże tu jasno i biało, i wesoło! Widocznie Bóg się tobą bardziej niż
mną opiekuje… O mnie zupełnie zapomniał. Smutno mi na świecie i
czarno, i markotnie.
Na to Ali Baba odpowiadał:
– Nie składaj winy na Boga, bo to nie Jego, lecz twoja własna wina. Bóg ci
nie kazał chałupy na czarno malować i smucić się w jej wnętrzu. Przemaluj
ją na biało, a zobaczysz, jak się oczy twoje rozweselą.
Ale Kassim nie usłuchał rady młodszego brata i nadal mieszkał w czarnej
chałupie.
Pewnego poranku postanowili obydwaj bracia ożenić się i tegoż dnia
wieczorem już byli żonaci. Ali Baba wziął za żonę ubogą Zobeidę, córkę
swego sąsiada; Kassim zaś wziął za żonę bogatą Aminę, córkę słynnego
w mieście kupca. Natychmiast Kassim spalił swoją czarną chałuPę, która
mu tak obrzydła, i zamieszkał razem z piękną Aminą w olbrzymim pałacu
w samym środku miasta.
Ali Baba udał się wraz ze swoją ubogą Zobeidą do pałacu Kassima, żeby
mu powinszować bogatego ożenku. Drzwi pałacu były zamknięte, więc Ali
Baba laską do drzwi zapukał. Kassim usłyszał pukanie i domyślił się, że
to Ali Baba przyszedł w odwiedziny.
Nie kazał jednak drzwi otworzyć, jeno sam wybiegł na krużganek pałacu i
stamtąd dumnie i wyniośle spojrzał na Ali Babę, który wraz z żoną stał na
ulicy i radośnie uśmiechnięty witał brata pokłonem.
Nie odkłonił mu się Kassim, jeno się sztywnie wyprostował, pusząc się i
nadymając od nadmiernej pychy.
– Kassimie, bracie kochany! – zawołał Ali Baba, podnosząc ku niemu
głowę. – Przychodzę wraz z moją żoną Zobeidą, aby ci powinszować
bogatego oŻenku i życzyć szczęścia i powodzenia!
– Jak śmiesz nazywać mnie bratem? – krzyknął gniewnie Kassim. – Nie
znam ani ciebie, ani twojej żony! Chodzisz w łachmanach i masz minę
nędzarza, więc nie możesz być bratem takiego jak ja bogacza!
– Kassimie, bracie rodzony! – zawołał znowu Ali Baba. – Czy ci się rozum
pomieszał? Czy też udajesz tylko, żeś mnie nie poznał? Nie żądam od
ciebie złotych dukatów, jeno pragnę miłości braterskiej! Nie przychodzę z
prośbą o wsparcie, lecz z życzeniami szczęścia i powodzenia! Czemuż ze
wstrętem odwracasz się od moich łachmanów? Przecież te łachmany
starannie i przychylnie osłaniają ciało twego brata od deszczu i chłodu!
Więc powinieneś szanować i cenić moje łachmany za to, że są dla mnie
tak przyjazne i tak opiekuńczo przylegają do mego ciała.
Zaśmiał się na to Kassim – i śmiech natychmiast rozweselił, rozpogodził i
rozjaśnił jego duszę. U dobruchany śmiechem, rzekł Kassim z krużganka
do Ali Baby:
– Śmieję się z tego, że tak szczerze wychwalasz swoje łachmany.
Ponieważ widzę, że mnie naprawdę kochasz, więc ustępuję twoim
żądaniom. Pozwalam ci odwiedzać mnie, ale bardzo rzadko i tylko
wieczorem. Wieczorem bowiem świat się ściemnia i Ściemniają się
postacie przechodniów. W zmierzchu wieczornym możesz niepostrzeżenie
wejść do mego pałacu. Nie chcę, aby ktokolwiek zauważył, że taki jak ty
nędzarz odwiedza mnie w moim pałacu.
I w tej chwili nie mogę cię przyjąć, bo mam bogatych gości. Wstyd by mi
było, gdyby goście moi dowiedzieli się, że mam brata nędzarza. Wracaj
więc razem ze swoją żoną Zobeidą do chałupy. Odwiedzisz mnie kiedy
indziej, w czasie odpowiedniejszym.
Pokłonił się Kassimowi Ali Baba i pokłoniła się Zobeida. Wzięli się oboje
za ręce i podybali do swojej białej chałupy.
Odtąd Kassim spędzał życie w pałacu na ucztach nieustannych. Ali Baba
zaś co dzień pędził do lasu dwa muły, rąbał w lesie drwa, narąbanym
drzewem objuczał swoje muły, wracał z nimi do miasta i sprzedawał
drzewo na targu. W ten sposób zarabiał na kawałek chleba. Lecz ów
ciężko zarobiony chleb przyjemnie mu było spożywać w białej, jasnej,
wesołej chałupie.
Smakował chleb Ali Babie i smakował Zobeidzie. Oboje byli szczęśliwi i
wieczorem po ukończonej pracy śpiewali pieśni rozmaite. Kassim jadł
dużo i spał na łożu puchowym, ale nigdy pieśni nie śpiewał.
* * *
Razu pewnego popędził Ali Baba swe muły do lasu, aby swoim zwyczajem
wiązkami narąbanego drzewa objuczyć ich pracowite grzbiety. Dzień był
pogodny. Słońce świeciło tak jasno i złociście, że trzeba było mrużyć oczy.
Ali Babie się zdawało, że ptaki, śpiewając, też mrużą na słońcu swoje
błękitne i czerwone oczy w żółtych i czarnych obwodkach.
A w lesie roiło się od ptaków.
Papugi pąsowe, zielone i białe napełniały powietrze krzykiem podobnym
do szczekania.
Jedna olbrzymia papuga pąsowa, zwana Arą Pąsową, mówiła w języku
papuzim do swojej zielonej sąsiadki:
– Jak możesz ciągle chodzić w zielonej sukni? Ja bym za żadne skarby
świata nie przywdziała nie tylko zielonej sukni, lecz nawet zielonego
stanika. Nie znoszę koloru zielonego. Najładniejsza jest suknia pąsowa z
pąsowym ogonem. – I mówiąc to, poruszyła z lekka swoim pąsowym
ogonem.
Na to rzekła zielona papuga:
– Nie znoszę koloru pąsowego! Ani moja matka, ani moja babka, ani
moja prababka nie nosiły sukien pąsowych. Kolor pąsowy od dawna
wyszedł z mody, przynajmniej w naszej rodzinie. Kto mieszka w lesie,
powinien być zielony jak las! Najładniejsza jest suknia zielona z zielonym
ogonem. – I mówiąc to, poruszyła z lekka swoim zielonym ogonem.
Wówczas jedna z białych papug wtrąciła się do rozmowy.
– Nie kłóćcie się, moje kochane! – zawołała ze śmiechem. – Boję się, że
kłótnia pobudzi was do złoŚci a złość może odmienić wasze kolory…
Sama na własne oczy widziałam miesiąc temu, jak jedna pąsowa papuga
ze złości zzieleniała, a druga, zielona, spąsowiała. Co do mnie, nie
znoszę ani pąsowej, ani zielonej sukni. W mojej rodzinie istnieje
przysłowie:
W życiu jeden tylko cel:
Białym być i kochać biel.
Tak, moje pąsowe i zielone kumoszki! Najładniejsza jest suknia biała z
białym ogonem. – I mówiąc to, z lekka poruszyła swoim białym ogonem.
Ali Baba nie rozumiał języka papuziego. Zdawało mu się, że papugi tylko
szczekają bez sensu i bez związku. Szedł dalej, poganiając swe muły. W
oczach migały mu co chwila kolibry – ptaszki małe jak chrabąszcze, z
dziobkami cienkimi niby igły. Na gałęziach tu i ówdzie siedziały małpki
drobne i płochliwe. Małpki te w dziób układały swe pyszczki i głośno
gwizdały, zupełnie jak kanarki. Gdyby Ali Baba znał język tych małpek,
zrozumiałby piosenkę, którą gwizdały:
Las dokoła szumi, gwarzy,
opowiada bajki-straszki.
Choć nam nie brak małpiej twarzy,
Chcemy gwizdać niby ptaszki.
Po jeziorze płynie woda,
Śpiew nasz płynie hen – po świecie.
Co za szkoda, co za szkoda,
Że nam skrzydeł brak na grzbiecie!
Tak śpiewały małpki.
Słońce świeciło coraz mocniej. Cienie gałęzi padały na ziemię i poruszały
się na niej niby żywe. Kwiaty, ogrzane słońcem, pachniały. Ali Baba szedł
dalej, pędząc przed sobą swoje muły.
W ten sposób zaszedł w głąb lasu – w najdalsze szumy i gąszcze. Tam
ujrzał skałę olbrzymią. Od skały cień padał na polanę leśną. Lecz cień
skały nie poruszał się z wiatrem, jak cienie drzew. Leżał nieruchomo i
zasłaniał trawę i kwiaty. A że cień skały był błękitny, więc trawa i kwiaty
nabrały od tego cienia błękitnawej barwy.
Odpocznę sobie w cieniu tej skały – pomyślał Ali Baba – a potem zabiorę
się do rąbania drzewa.
Ali Baba przysiadł w cieniu skały. Obydwa muły przystanęły obok Ali Baby i
zaczęły szczypać soczystą, wysoką, wonną trawę. Ali Baba patrzał na
słońce, na drzewa, na ptaki i mówił:
– Żaden pałac nie jest tak piękny jak las. W pałacu płoną świece albo
lampy, w lesie płonie samo słońce. W pałacu stoją martwe meble, piętrzą
się martwe ściany, a nad nimi trwa zawsze jednaki martwy sufit. W lesie
zaś szumią żywe drzewa, śpiewają żywe ptaki, brzęczą żywe owady,
pachną żywe kwiaty i ponad tym wszystkim, zamiast martwego sufitu,
jaśnieje żywe niebo, które się wiecznie zmienia, napełniając się coraz to
nowymi blaskami i obłokami. Żaden ptak, żaden obłok, żaden wicher nie
zamieszkałby nawet w najpiękniejszym pałacu. Tylko człowiek lubi więzić
siebie w czterech ścianach. I jeżeli te ściany są złote, wówczas nazywa
swoje więzienie pałacem. Im więzienie jest mniejsze, tym mniej zabiera
miejsca na świecie. A świat jest piękny i dla każdego dostępny. Pełno na
świecie bajek, ale najpiękniejsze bajki kryją się w lesie. Bajki czają się w
gęstych krzakach, szumią w rozchwianych gałęziach, dzwonią w powietrzu
wtedy właśnie, kiedy i cisza dzwoni. Bo kto się ciszy długo przysłuchuje,
ten wie, że cisza w uszach dzwoni.
Mówiąc te słowa, Ali Baba zaczął się tak długo przysłuchiwać ciszy leśnej,
aż zadzwoniła mu w uszach. Potem Ali Baba ukląkł i szepnął:
– Boże! Zrób tak, żeby mnie w lesie zaskoczyła nagła i niespodziana
bajka! Niech ta bajka będzie straszna i groźna, byleby była ciekawa i
piękna.
Muły, widząc, że Ali Baba klęczy, też poklękały na przednich nogach,
jakby modliły się o bajkę.
W tej chwili w gęstwinie leśnej coś zaszumiało, zachrzęściło, zatętniło i
zadudniło.
Obydwa muły jednocześnie podniosły się z ziemi i zlęknione przytuliły się
do siebie. Ali Baba przypadł uchem do ziemi i nasłuchiwał… Ponieważ Ali
Baba przywykł do wsłuchiwania się – w ciszę leśną, więc miał ucho wprawne
i czujne na wszelkie odgłosy. Toteż natychmiast rozróżnił tętent kopyt
końskich. Tętent zbliżał się i zbliżał, i zbliżał… Ali Babie zdawało się na
razie, że pędzą dwa konie. Potem zgadywał, że jest ich dziesięć. Potem
zrozumiał, że tak głośny tętent musi pochodzić co najmniej od dwudziestu
albo i więcej niż dwudziestu rumaków. Wówczas skoczył na równe nogi i
pomyślał, że lepiej się ukryć, bo nie wiadomo, kto na tych rumakach
nadjeżdża. Przede wszystkim ukrył obydwa swoje muły w krzakach i
przywiązał tak, aby się nie mogły poruszyć. Następnie sam wdrapał się na
drzewo, które rosło obok skały. Drzewo było tak gęste, że zasłoniło Ali
Babę swymi gałęźmi. Mógł więc spokojnie siedzieć na drzewie i patrzeć
poprzez liście na polanę.
Tętent koński wciąż się zbliżał. Ziemia drżała i grzmiała od tego tętentu,
a echo niosło go po lesie. Wreszcie z gęstwiny leśnej wynurzyła się jedna
morda końska, za nią druga i trzecia… Pocłwili kilkudziesięciu jeźdźców
wpadło na polanę. Wszyscy byli brodaci i wąsaci. Wszyscy byli zbrojni w
miecze, siekiery i łuki. Wszyscy, pochyleni na koniach, strasznie i groźnie
mruczeli pod wąsami:
– Jest nas czterdziestu!… Jest nas czterdziestu!… Jest nas czterdziestu!…
Ten zaś, co jechał na przedzie, jeszcze straszniej i jeszcze groźniej
pomrukiwał:
– Jam jest kapitan zbójców!… Jam jest kapitan zbójców!… Jam jest
kapitan zbójców!…
Ali Baba poprzez liście szumiącego drzewa policzył zbójców i rzeczywiście
było ich czterdziestu. Oczy ich błyszczały jak rozżarzone węgle, a
sumiaste wąsy poruszały się od ciągłego gniewu. Wszyscy podjechali do
skały i zsiedli z rumaków. Wówczas Ali Baba zauważył, że rumaki
zbójeckie były objuczone kuframi napełnionymi po brzegi niezliczoną
ilością dukatów. Zbójcy bowiem grabili ludzi po drogach i po rozstajach i
zagrabionym złotem ładowali swoje kufry.
Ciekaw jestem, gdzie oni pochowają swoje skarby? – pomyślał Ali Baba na
drzewie.
Tymczasem kapitan, trzymając konia za uzdę, spojrzał surowo na swoich
podwładnych i zapytał:
– Czy wszyscy jesteście? Czy żadnego z was nie brak?
– Jest nas czterdziestu wraz z tobą! Żadnego nie brak!… Żadnego nie
brak!… Żadnego nie brak! – zawołali chórem zbójcy.
Wówczas kapitan zbliżył się do skały i rzekł głosem grzmiącym:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Pod wpływem tych słów magicznych i zaklętych, na gładkiej ścianie skalnej
zjawiła się brama, jakby ją narysowała nagłe ręka niewidzialna. Rysunek
bramy stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie zgrzytnęły zawiasy i
brama rozwarła się na oścież. Kapitan stanął u wejścia, a zbójcy,
dźwigając swe kufry, kolejno wchodzili przez bramę do wnętrza skały. Gdy
wszedł ostatni zbójca, kapitan za nim wsunął się do wnętrza. Wówczas
brama się zamknęła i zaczęła się stawać coraz mniej wyraźna, coraz
bardziej mglista, aż wreszcie pozostał na skale zaledwie widoczny rysunek
bramy. Po chwili i rysunek zniknął bez śladu. Nikt by teraz nie poznał,
patrząc na skałę, że tai się w niej czarodziejska brama. Skała wyglądała
po dawnemu, niby zwykła i wcale nie zaklęta skała.
Ali Baba siedział na drzewie pełen strachu, podziwu i ciekawości. Teraz
zrozumiał, że zbójcy ukrywają swoje skarby we wnętrzu skały zwanej
Sezamem. I zrozumiał, że Sezam otwiera swą bramę tylko przed tym, kto
zaklęty czterowiersz w glos powie. Słowa zaklętego czterowiersza brzmiały
mu w myśli raz po raz i tak je często powtarzał, aż wreszcie nauczył się ich
na pamięć.
Nie schodził jednak z drzewa, gdyż bał się, że zbójcy lada chwila mogą
wyjść z wnętrza skały na polanę. Siedział więc cierpliwie wśród gałęzi,
pomiędzy ptakami, które wprost do ucha śpiewały mu swoje pieśni.
upłynęło czasu ani mało, ani wiele, jeno tyle właśnie, ile upłynęło. Naraz
zgrzytnęły niewidzialne zawiasy i skała znowu się rozwarła na oścież.
Zbójcy wyszli z jej wnętrza kolejno, jeden po drugim. Każdy dźwigał pusty
kufer, aby go w ponownych grabieżach napełnić dukatami. Na ostatku
wynurzył się z rozwartej bramy sam kapitan i brama natychmiast za nim
się zamknęła. Miała ona bowiem od wieków taki zwyczaj, że zamykała się
sama w chwili, gdy właśnie powinna się była zamknąć. Lecz otwierała się
tylko pod tajemniczym nakazem zaklętego czterowiersza.
Kapitan spojrzał groźnie na swoich podwładnych, zmarszczył brwi, błysnął
oczami, zgrzytnął zębami, poruszył wąsem, tupnął nogą o ziemię i
zawołał:
– Czy gotowi jesteście do nowych grabieży, do nowych napadów i do
nowych czynów7 krwiożerczych?
– Jesteśmy gotowi!… Jesteśmy gotowi!… Jesteśmy gotowi! – odkrzyknęli
chórem zbójcy.
– Czy żadnego z was nie brak? – zapytał znowu kapitan.
– Żadnego nie brak!… Żadnego nie brak!… Żadnego nie brak! –
odkrzyknęli chórem zbójcy.
Wówczas kapitan skinął dłonią – i wszyscy natychmiast i jednocześnie
dosiedli swych rumaków. Rumaki ruszyły z kopyta, ziemia zadudniła, las
zahuczał, echo rozległo się po lesie. Zbójcy, odjeżdżając, mruczeli
strasznie i groźnie pod wąsem:
– Jest nas czterdziestu!… Jest nas czterdziestu!… Jest nas czterdziestu!…
A kapitan pomrukiwał jeszcze straszniej i groźniej:
– Jam jest kapitan zbójców!… Jam jest kapitan zbójców!… Jam jest
kapitan zbójów!…
Po chwili wszyscy zanurzyli się w gęstwę leśną i tętent kopyt końskich
począł się oddalać. Oddalał się i oddalał, aż wreszcie zamilkł i ucichł
zupełnie.
Wówczas dopiero Ali Baba zsunął się z drzewa na ziemię, odwiązał muły,
wywiódł je z krzaków i wraz z nimi zbliżył się do skały.
– Nigdy nie wiadomo, gdzie się bajka kryje! – zawołał Ali Baba, oglądając
skałę. – Zdawało mi się dotąd, że bajki najczęściej kryją się w
strumieniach, kwiatach, gwiazdach i obłokach. Na skały zaś patrzyłem
zazwyczaj jak na rzeczy martwe, puste i bez bajek. Tymczasem pierwsza
bajka, do której w życiu się zbliżam, ukryła się w skale.
Powiedziawszy te słowa, Ali Baba pogłaskał ręką skałę twardą i zimną i
zawołał:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Natychmiast na gładkiej ścianie skalnej zjawił się niejasny mglisty rysunek
bramy. Rysunek stawiał się coraz wyraźniejszy i dokładniejszy. W końcu
rysunek zamienił się w prawdziwą olbrzymią bramę. Wówczas zgrzytnęły
zawiasy i brama rozwarła się na oścież. Ali Baba stanął w bramie i zajrzał
do wnętrza jaskini. Spodziewał się zobaczyć ciemność zupełną – ale się
omylił. Jaskinia wcale nie była ciemna, lecz przeciwnie – jasna, a nawet
bardzo jasna.
Nigdy nie wiadomo, gdzie panuje ciemność, a gdzie jasność! – pomyślał
Ali Baba. – Byłem pewien, ze właśnie we wnętrzu tej skały panuje
ciemność, i już żałowałem, że nie mam przy sobie latarni albo świecy.
Tymczasem nigdy jeszcze nie oglądałem takiej dziwnej, cudownej i
tajemniczej jasności, jak w głębi tej jaskini.
Mówiąc to, popędził przed siebie muły do wnętrza jaskini i sam wszedł za
mułami. Brama natychmiast zamknęła się za nim. Co za cuda, co za
dziwy ujrzał Ali Baba we wnętrzu zaklętej jaskini! Ujrzał kufry napełnione
dukatami; ujrzał całe stosy kamieni drogocennych; ujrzał drzewa
koralowce i olbrzymie pnie zielonego malachitu. Ale to wszystko żyło i
poruszało się nieustannie. Brylanty same przesypywały się z brzękiem i
szmerem z jednej szkatuły do drugiej. Turkusy, niby krówki boże,
zręcznie i zwinnie wpełzały na drzewa koralowa i sfruwały potem z gałązki
na gałązkę. Rubiny razem z topazami kręciły się i wirowały po ziemi w
jakimś dziwnym, rubinowo-topazowym tańcu. Dukaty, dzwoniąc w kufrach,
bawiły się nawzajem w orła i reszkę – same podrzucały się w górę i same
spadały do swoich kufrów, ukazując orła albo reszkę. Olbrzymie zaś pnie
zielonego malachitu mówiły do siebie basem:
– Jaka szkoda, że i my nie możemy się bawić w orła i reszkę albo wirować
po ziemi w tańcu rubinowo-topazowym, albo jak turkusy wypełzać na
drzewa koralowe, albo wreszcie przesypywać się z brzękiem i szmerem ze
szkatuły do szkatuły jak brylanty! Możemy za to wywrócić się i toczyć po
ziemi niby beczki.
I pnie malachitowe, wywróciwszy się z trudem, potoczyły się natychmiast
po ziemi niby beczki.
Teraz dopiero pojął Ali Baba, skąd taka jasność panuje w jaskini.
Brylanty, turkusy, topazy, korale, dukaty, rozgrzane tańcem i zabawą,
iskrzyły się i płonęły oślepiającym blaskiem. Z brylantów wydobywał się
blask brylantowy, z turkusów – turkusowy, z topazów – topazowy, z korali –
koralowy, a z dukatów – dukatowy. I wszystkie te blaski napełniały
jaskinię. Widno tu było i tęczowo, i złociście, i cudownie! Nawet pnie
malachitowe, tocząc się aż do zmęczenia po ziemi, nabrały zielonego
połysku i też rozjaśniały wnętrze jaskini słabym zielonawym światłem.
Długo stał w miejscu Ali Baba, olśniony widokiem tych dziwów i cudów. I
dwa jego muły też stały nieruchome i wpatrzone w tęczowe światła
tajemniczej jaskini.
Upłynęło czasu ani mało, ani wiele, jeno tyle, ile właśnie upłynęło. Ocknął
się Ali Baba ze swego zachwytu i oczarowania i pomyślał, że póki czas,
trzeba jaskinię opuścić, bo zbójcy w każdej chwili mogą powrócić i zastać
go wśród swoich skarbów. Ponieważ te skarby stały się już zaklęte i
zamieniły w bajkę, więc należały do każdego, ktokolwiek do bajki zbliżyć
się i przedostać potrafił. Toteż Ali Baba postanowił cząstkę tych skarbów
zabrać do swojej ubogiej chaty. Znalazł w jaskini dwa worki, napełnił je
dukatami, objuczył workami swe muły, skierował się ku wyjściu jaskini i
znów zawołał:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Sezam się natychmiast otworzył. Ali Baba wraz z mułami wyszedł z jaskini
na polanę leśną. Sezam sam zamknął się za nim.
Był już wieczór. Chłodnawy wieczorny wiatr wiał po lesie. Wiał i pachniał
kwiatami i wilgotną ziemią. Słońce zachodziło, a ponieważ słońce
zachodzące świeci purpurowo, więc pomiędzy pniami drzewnymi widać było
purpurowe blaski zachodzącego słońca.
Ali Baba zerwał kilka gęstych gałęzi i zasłonił nimi worki na grzbietach
mułów. Nikt by teraz nie zgadł, że muły dźwigają worki pełne dukatów.
Każdy by pomyślał, że Ali Baba wraca do domu z wiązkami chrustu na
podpałkę.
Słońce zachodziło coraz szybciej. Na świecie było coraz ciemniej i coraz
wieczornic j. Roje komarów krążyły w powietrzu i tak nieustannie
brzęczały, jak gdyby grały na bardzo małych, lilipucich skrzypeczkach.
Ali Baba, wesoło pogwizdując, wracał do domu. Gdy się zbliżył do swojej
białej chałupy, wziął na plecy obydwa wory pełne dukatów. Z jednego wora
garść dukatów wysypała mu się na ziemię. Ali Baba pozbierał dukaty i nie
mogąc sobie inaczej poradzić, włożył je wszystkie do ust, tak że mu się
policzki odęły. Z odętymi policzkami wszedł Ali Baba do chałupy. Zobeida
była właśnie zajęta gotowaniem wieczerzy. W chałupie płonęła lampa
oliwna i światło od lampy migotało na białych ścianach i na białym suficie.
Zobeida, ujrzawszy swego męża z dwoma worami na plecach, zawołała:
– Pewno kartofle w workach przywiozłeś? Zaraz je ugotuję na wieczerzę, bo
mi właśnie kartofli zabrakło.
Ponieważ Ali Baba miał gębę pełną dukatów, więc nie mógł Zobeidzie
odpowiedzieć. Zsunął obydwa worki z pleców na ziemię i patrzył na żonę z
uśmiechem.
Zobeida przyjrzała mu się uważniej, klasnęła w dłonie i zawołała:
– Policzki ci spuchły! Trzeba wody zimnej przyłożyć!
Ali Baba uśmiechał się, lecz nie odpowiadał, tylko dłonią poklepał swoje
odęte policzki. Zniecierpliwiło to Zobeidę, że Ali Baba nic nie mówi, tylko
uśmiecha się i odyma policzki, więc rzekła:
– Czemu się tak uśmiechasz, jakbyś miał gębę pełną dukatów?
Ponieważ Ali Baba naprawdę miał gębę pełną dukatów, więc nie mógł się
powstrzymać od śmiechu, słysząc, jak żona niechcący odgadła powód jego
milczenia. Nozdrza mu zadrgały, wargi zaczęły się rozchylać i rozszerzać i
parsknął nagle tak głośnym śmiechem, że wszystkie dukaty wyskoczyły
mu z gęby na ziemię i z brzękiem potoczyły po izbie.
Zdziwiła się Zobeida na widok dukatów i natychmiast zajrzała do wtorków.
Blask złota oślepił ją i oszołomił.
– Skąd wdziałeś tyle dukatów? – spytała uśmiechniętego Ali Babę.
Ali Baba opowiedział jej wszystko, co mu się w lesie przytrafiło, a potem
dodał:
– Zachowaj to wszystko w tajemnicy i przed nikim słówkiem się jednym nie
przegadaj. Gdyby się ludzie dowiedzieli o obecności tylu dukatów w naszej
ubogiej chałupie, posądziliby mię o kradzież i wtrącili do więzienia.
Na to rzekła Zobeida:
– Muszę policzyć nasze dukaty.
Przykucnęła na ziemi przy workach i zabrała się do liczenia dukatów.
– Kobieto! – zawołał zrozpaczony Ali Baba. – Czyż nie masz nic lepszego
do roboty? Przecież może kto wejść do naszej chaty i zastać cię przy
liczeniu dukatów! Na domiar złego nie znasz rachunku i umiesz liczyć
tylko do stu!
Zobeida załamała dłonie i rzekła:
– Jestem nieszczęśliwa! Zapomniałam, że umiem liczyć tylko do stu, więc
nie mogę nawet policzyć wszystkich dukatów, które do mnie należą!… Ale
wiem, co zrobię! Jest właśnie wieczór, a wieczorem wolno mi pójść do
pałacu Kassima. Pójdę do pałacu i pożyczę od Aminy garniec do
mierzenia zboża. Garncem potrafię zmierzyć ilość dukatów. Będzie to dla
mnie radość nie lada, gdy się dowiem, ile garnców złota mam w swojej
chałupie!
I Zobeida pobiegła do pałacu.
Kassima w domu nie było, bo wyszedł na miasto, żeby sobie kupić
nowego konia, nową fajkę i nową lunetę, gdyż Kassim lubił z krużganku
swego pałacu patrzeć przez lunetę na miasto.
Zobeida zastała tylko Aminę.
– Amino! – rzekła. – Mąż mój przyniósł dzisiaj do chałupy dwa worki zboża,
ale nie mam garnca, aby zmierzyć ilość zboża. Pożycz mi swego garnca, a
będę ci za to bardzo wdzięczna.
Amina podejrzliwie spojrzała na Zobeidę i odparła:
– To dziwne, że tak późnym wieczorem przychodzisz po garniec. Czyś nie
mogła do jutra rana zaczekać?
– Nie mogłam – odrzekła Zobeida
– Spieszno ci widać i pilno? – spytała znowu Amina.
– Spieszno mi i pilno – odpowiedziała Zobeida.
– Niecierpliwisz się i cała płoniesz na twarzy – zauważyła Amina.
– Niecierpliwię się i cała płonę na twarzy – powtórzyła Zobeida.
– Dlaczego? – spytała znowu Amina.
– Dlatego że mi spieszno – odrzekła Zobeida.
– A dlaczego ci spieszno? – pytała dalej Amina.
– Dlatego że mi pilno – odpowiedziała Zobeida.
Amina uśmiechnęła się podejrzliwie i rzekła:
– Zaczekaj tu chwilę w pokoju, zaraz ci sama garniec przyniosę.
Amina poszła sama do kuchni po garniec. Zdjęła garniec z półki i
posmarowała spód smołą. Smarując zaś spód smołą, mówiła:
Cokolwiek w tym garncu dziś ma być i będzie,
Niech zaraz od spodu na smole osiędzie.
Po czym wróciła do pokoju i oddała garniec Zobeidzie.
Zobeida pochwyciła radośnie garniec i rzekła:
– Dziękuję ci, Amino, za pożyczenie garnca! Jak tylko zboże swoje
odmierzę, natychmiast ci garniec odniosę
– Odnieś mi dziś jeszcze, bo mi jest potrzebny odparła Amina.
Zobeida wróciła do chałupy i poczęła garncem dukaty z worów wygarniać.
Co wygarnęła z wora, to wysypała na podłogę. Wysypując zaś, liczyła:
– Jeden garniec, drugi garniec, trzeci garniec…
I naliczyła Zobeida garnców ani mało, ani wiele, jeno tyle, ile właśnie było.
Worki już były puste, a cały stos dukatów leżał na ziemi. Zobeida,
zmęczona robotą, postawiła garniec na stosie dukatów. Wówczas jeden
dukat przylgnął do smoły od spodu.
– Wróć do pałacu – rzekł Ali Baba – i oddaj Aminie garniec, boś dziś
jeszcze oddać przyrzekła, a ja tymczasem dwa doły w naszym ogrodzie
wykopię i worki z dukatami w tych dołach pochowam.
Pobiegła Zobeida znowu do pałacu, oddała Aminie garniec i wróciła do
chałupy. Ali Baba tymczasem zdążył worki z dukatami ukryć w ogrodzie.
* * *
Amina, otrzymawszy garniec z powrotem, natychmiast spodem do góry
odwróciła i aż krzyknęła z podziwu! Na czarnej smole złocił się i połyskiwał
okrągły, wspaniały dukat. Właśnie w tej chwili Kassim wrócił do domu z
nowym koniem, z nową fajką i z nową lunetą. Konia zostawił na podwórzu,
a sam wszedł do pałacu, trzymając w jednej ręce fajkę, w drugiej – lunetę.
Amina pokazała mu garniec z dukatem przylepionym do smoły i zawołała:
– Twój brat Ali Baba udaje tylko nędzarza, a w rzeczy samej jest daleko
bogatszy od nas! Ty swoje dukaty tylko liczysz, a on swoje dukaty mierzy
na garnce!
Słysząc to, Kassim zbladł ze zdumienia, poczerwieniał ze złości i
pozieleniał z zazdrości. Zadrgał mu podbródek, zachwiały się pod nim
nogi i zatrzęsły mu się ręce. Nowa fajka i nowa luneta wypadły mu z rąk
na ziemię. Zgrzytnął zębami i zawołał:
– Jak śmie nędzarz Ali Baba być bogatszym ode mnie? Pójdę natychmiast
do niego i zmuszę go, aby się przyznał, skąd ma owe dukaty.
I Kassim pobiegł do białej chałupy swego brata.
Zdziwił się Ali Baba, ujrzawszy Kassima wschodzącego do chałupy.
Zobeida wyszła przed chwilą do ogrodu, więc Kassim mógł sam na sam z
Ali Babą się rozmówić. Tupnął od razu nogą o ziemię i zawołał:
– Gdzieś ukrył swoje dukaty?
Ali Baba odpowiedział:
– Nie mam wcale dukatów.
– Wiem, że masz! – odparł Kassim. – Żona moja posmarowała spód
garnca smołą i jeden dukat przylgnął do smoły. Masz tyle dukatów7, że je
na garnce mierzysz.
– Żona twoja jest mądra, a moja… głupia! – odpowiedział Ali Baba. – Widać
i ja jestem głupszy od ciebie, bom nie potrafił tajemnicy zachować.
Trudna rada! Muszę ci wyznać, że mam dukaty i że mierżę je na garnce.
– To za mało! – wołał dalej Kassim. – Musisz jeszcze wyznać, skąd masz
dukaty.
– Znikąd – odrzekł Ali Baba.
– Jak to: znikąd? – spytał Kassim.
– Jeśli ci się nie podoba słowo „znikąd”, to w takim razie powiem, że mam
dukaty skądsiś – rzekł Ali Baba.
– Nie baw się w głupie słówka, lecz mów wyraźnie! – wrzasnął Kassim.
– Otóż mówdę ci wyraźnie, ze nie wyznam, skąd mam dukaty –
odpowiedział Ali Baba.
Wówczas Kassim, rozgniewany, krzyknął:
– Jeśli mi natychmiast nie wyznasz wszystkiego, to zaskarżę cię do sądu!
Sąd dukaty odbierze, a ciebie jako złodzieja wytrąci do więzienia!
Przestraszyły te groźby Ali Babę i wyznał wszystko przed Kassimem.
Opowiedział mu nie tylko o czterdziestu zbójcach i o skarbach ukrytych w
Sezamie, ale nawet nauczył go zaklętego czterowiersza, pod którego
wpływem skała czarodziejska otwierała na oścież swoją bramę. Kassim
kilka razy z rzędu kazał Ali Babie ów czterowiersz zaklęty powtarzać,
ażeby go dobrze zapamiętać, po czym, nie pożegnawszy się z Ali-Babą,
wybiegł z chałupy i wrócił do swego pałacu.
Ali Baba po wyjściu Kassima wychylił głowę przez okno do ogrodu i zawołał:
– Zobeido, Zobeido!
Zobeida na wołanie męża podeszła do okna i spytała:
– Czemu tak głośno wykrzykujesz moje imię?
Ali Baba chwycił się oburącz za głowę i znowu zawołał:
– Kobieto! Nieszczęście ściągnęłaś na moją głowę, którą właśnie trzymam
oburącz, żeby mi czasem z karku nie spadła! Kassim i Amina wykryli
naszą tajemnicę dzięki twojej niecierpliwości i chęci zliczenia dukatów! -1
Ali-Baba opowiedział Zobeidzie wszystko, co zaszło przed chwalą w
chałupie pomiędzy nim a Kassimem.
– Co teraz będzie? – spytała zatrwożona Zobeida, gdy Ali Baba skończył
swe opowiadanie.
– Albo ja wiem? – rzekł Ali Baba zrozpaczony. W każdym razie stokroć
lepiej byś zrobiła, ucząc się rachunku, którego nie umiesz, niż rachując
złoto, które posiadasz. Kto zna dodawanie, ten przy liczeniu dukatów
obejdzie się bez garnca posmarowanego od spodu zdradliwą smołą.
Zobeida bardzo się zawstydziła i rzekła cichym głosem:
– Natychmiast wrócę do chaty i dziś jeszcze w nocy zacznę się uczyć
dodawania. Umiem już liczyć do stu, więc mi nauka pójdzie łatwo.
I rzeczywiście Zobeida całą noc uczyła się dodawania, a nad ranem
umiała już liczyć do dwustu.
* * *
Kassim przez noc całą nie spał. Wciąż rozmyślał o dniu jutrzejszym, bo
postanowił z rana pójść do lasu po skarby zaklęte.
Skoro tylko świt rozjaśnił obłoki i pierwszy ptak, poruszywszy się w
gnieździe nad oknem, zaćwierkał, Kassim wstał i wyszedł na podwórze.
Sam wyprowadził ze stajni dziesięć mułów, na każdego muła dwa puste
worki zarzucił i pośpieszył do lasu, pędząc muły przed sobą. Ponieważ Ali
Baba dokładnie mu drogę do Sezamu opisał, więc Kassim drogę znalazł i
wkrótce, opętany żądzą złota, zbliżył się do skały. Nie czekając ani chwili,
z okiem w skale zawistnie utkwionym, zawołał szybko i niecierpliwie:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Sezam otworzył się na oścież. Kassim worki z mułów pościągał i z
dwudziestu workami pod pachą wbiegł do wnętrza Sezamu, zostawiając
swoje muły na polanie leśnej pod skałą.
Kassim wcale się nie przyglądał tańcowi i zabawom turkusów, topazów,
rubinów i korali. Nie czarowało go tęczowe światło, które napełniało
jaskinię. Myślał tylko o tym, żeby jak najprędzej napchać swoje wory
dukatami i wrócić do domu.
Obojętność Kassima na cuda i na czary bardzo się nie podobała pniom
malachitowym. Jeden z tych ni, najgrubszy i najsilniejszy, tak się oburzył,
że potoczył się gniewnie ku Kassimowi i z całych sił uderzył go w nogi.
Kassim jęknął z bólu i upadł na ziemię. Ale wnet z ziemi powstał,
podszedł do kufrów z dukatami, zanurzył w nich obydwie dłonie i chciwie
począł dukaty garściami wygarniać, aby je do swoich worków7 przesypać.
Wówczas dukaty przestały bawić się w orła i reszkę, rubiny i topazy
zaniechały swego topazowo-rubinowego tańca, turkusy znieruchomiały i
nie chciały już na kształt bożych krówek pełzać po drzewach koralowych, a
pnie malachitowe, gniewnie mrucząc, pochowały się po kątach. Wszystkie
czary i cuda Sezamu obraziły się na Kassima za to, że nie umie patrzyć
na nie z zachwytem, tylko z chciwością. Wszystko posmutniało,
pociemniało i przygasło. Jaskinia napełniła się zmierzchem. Kassim
musiał niemal po ciemku wygarniać dukaty.
Gdy już po brzegi naładował dukatami worki, przypomniał sobie, że
zostawił muły na polanie. Postanowił wprowadzić muły do wnętrza
Sezamu, objuczyć je ciężkimi workami i wyruszyć natychmiast w drogę
powrotną. W tym celu zbliżył się do wyjścia i znów zawołał:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się…
W tym miejscu Kassim nagle zamilkł i zbladł, bo nie mógł sobie
przypomnieć ostatniego słowa, a było to właśnie najważniejsze słowo
zaklętego czterowiersza. Uderzył się dłonią w czoło raz i drugi, i trzeci i
wreszcie zawołał z radością:
– Już wiem! Ta skała nazywa się Rezam!
I, uszczęśliwiony, znowu wygłosił zaklęty czterowiersz:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Rezamie!
Ale Sezam, nazwany mylnie Rezamam, nie otworzył przed Kassimem swej
bramy czarodziejskiej.
Kassim znów się w czoło dłonią uderzył i rzekł:
– Teraz już przypominam sobie doskonale, że ta skała nazywa się Bezam!
Ale Sezam, po raz wtóry mylnie nazwany Bezamem, pozostał zamknięty
przed zlęknionym Kassimem.
I raz po raz Kassim w czoło się dłonią uderzał i przezywał Sezam
Kezamem, Nezamem, Lezamem, lecz nie nazw^ał go ani razu Sezamem.
Z rozpaczą patrzył na swoje wory pełne złota i na niewzruszoną ścianę
zamkniętej skały. Pnie malachitowe śmiały się po kątach jaskini, a
dukaty same wyskakiwały z wtorków i z powrotem wpadały do kufrów.
Wreszcie pamięć Kassima tak się zmąciła, że w końcu zapomniał
wszystkich słów zaklętego czterowiersza. Stał blady i drżący z przerażenia.
* * *
Tymczasem zbójcy wrócili ze swojej wędrówki po rozmaitych krajach.
Wjeżdżając na polanę, spostrzegli dziesięć mułów obok skały. Muły,
spłoszone tętentem koni, pouciekały do lasu. Zbójcy pozsiadali z
rumaków, a kapitan rzekł do nich:
– Panowie zbójcy! Nie wiem, do kogo należą te muły, ale domyślam się,
że ich właściciel znajduje się w pobliżu Sezamu. Może się ukrył w jakimś
krzaku, żeby nas podpatrzyć i podsłuchać. Zanim więc wejdziemy do
naszej jaskini, musimy wszystkie krzaki dokładnie obszukać,
Zbójcy natychmiast obszukali wszystkie krzaki, ale nie znaleźli nikogo.
– Panie kapitanie – rzekli chórem – w krzakach nie ma nikogo.
Kapitan zasmucił się i rzekł:
– Mam złe przeczucie i czuję, że mi się wąsy zaczynają od gniewu
poruszać. Musimy jednak zagrabione w nowej podróży skarby ukryć w
naszej jaskini.
To powiedziawszy, kapitan podszedł do skały i zawołał:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Natychmiast na skale zjawił się niewyraźny rysunek bramy. Rysunek
stawał się coraz wyraźniejszy, aż wreszcie zamienił się w prawdziwą bramę.
Zawiasy zgrzytnęły i brama rozwarła się na oścież.
Kapitan zajrzał do wnętrza jaskini i poczerwieniał z gniewu. W bramie stał
blady i drżący Kassim. Stał i wspomniawszy nagle słowa czterowiersza,
wygłoszonego przed chwilą przez kapitana, uderzył się dłonią w czoło i
powtarzał poniewczasie:
– Otwórz się, Sezamie, Sezamie, Sezamie!
Ujrzawszy przed sobą strasznego kapitana, Kassim wyskoczył z Sezamu i
rzucił się w tłum zbójców. Myślał, że mu się uda prześliznąć pomiędzy
czterdziestoma zbójcami i uciec do domu. Ale kapitan uderzył go
mieczem w głowię i Kassim padł martwy na ziemię.
Zbójcy, gniewnie poruszając wąsami, weszli po kolei do wnętrza jaskini. Za
ostatnim zbójcą wsunął się do jaskini sam kapitan i brama Sezamu
natychmiast się za nimi zamknęła.
Wówczas kapitan postawił nogę na zwłokach Kassima i rzekł do swoich
podwładnych:
– Panowie zbójcy! Nie wiem, jakim sposobem człowiek, którego stopa
moja w tej chwili depcze, przedostał się do wnętrza naszej jaskini.
Zapewne, ukryty w krzakach obok skały, podsłuchał słowna zaklętego
czterowiersza. Możemy przypuszczać, że komukolwiek ze swoich przyjaciół
lub krewnych powierzył tajemnicę Sezamu wraz z zaklętym
czterowierszem. Dlatego też postanowiłem zwłoki tego człowieka pokrajać
na cztery części i złożyć u samego wejścia do jaskini. Ktokolwiek odważy
się w naszej nieobecności do wnętrza jaskini przedostać, ten zaraz na
wstępie zobaczy, jaka kara spada na nieoględnych śmiałków. Może go
przerazi widok zwłok, na cztery części pociętych, i zamiast okradać nasze
skarby, cofnie się i co prędzej wróci do domu.
Kapitan groźnie spojrzał na worki Kassima leżące na ziemi. Ponieważ nie
wszystkie dukaty zdążyły z worków powyskakiwać, więc worki do połowy
pełne były dukatów. Zbójcy przesypali resztę dukatów do kufrów, a
kapitan tymczasem rozciął mieczem zwłoki Kassima na cztery części i
złożył je u wejścia, po dwie części z każdej strony.
Kapitanowi spieszno było wyruszyć w drogę na nowe grabieże, więc
donośnym głosem wypowiedział zaklęty czterowiersz. Sezam otworzył swą
bramę, zbójcy weszli na polanę i brama się natychmiast zamknęła.
Po chwili zbójcy już siedzieli na swych rumakach, a kapitan na czele
groźnie poruszył wąsem i dał znak do odjazdu. Konie ruszyły z kopyta i
cała armia zbójców znikła w gęstwinie leśnej.
* * *
Długo czekała Amina na powrót swego męża. Czekała daremnie. Kassim
nie wracał. Aminę ogarniał niepokój i złe przeczucie. Już wieczór zapadał,
już pierwsza gwiazda zapłonęła w ciemnych niebiosach, a Kassim do
domu nie wtrącał. Amina posłała swoją służącą, mądrą i piękną Morganę,
do Ali Baby z prośbą, ażeby Ali Baba natychmiast przyszedł do pałacu. Ali
Baba przyszedł i Amina doń rzekła:
– Dzisiaj z rana Kassim poszedł do lasu po skarby zaklęte. Dotąd nie
wrócił do domu. Boję się, że mu się coś złego przytrafiło. Jestem
bezradna i nie wiem, co robić. Może ty mi dasz dobrą radę.
Ali Baba odpowiedział:
– Zaczekajmy do rana. Jeżeli jutro z rana Kassim do domu nie wróci,
pójdę sam do lasu na zwiady.
Nazajutrz z rana Kassim, ma się rozumieć, nie wrócił. Wówczas Ali Baba z
dwoma mułami pośpieszył do lasu. Szedł ani długo, ani krótko, jeno tyle,
ile mu właśnie iść wypadło. Z niepokojem w sercu zbliżył się do skały i
czterowiersz zaklęty w głos powiedział. Brama Sezamu rozwarła się na
oścież i Ali Baba wraz z mułami wszedł do wnętrza. Jakże się przeraził,
gdy tuż u wejścia, w tęczowym świetle jaskini, ujrzał zwłoki swego brata,
rozcięte mieczem na czworo! Ali Baba załamał ręce i długo stał nad
zwłokami brata, smutny i nieruchomy. Trzeba jednak było śpieszyć się z
powrotem do niespokojnej Aminy. Ali Baba wszystkie cztery części zwłok
nieszczęśliwego Kassima ukrył w czterech workach, objuczył workami swe
muły i wyszedł z Sezamu.
Po drodze narwdł gałęzi i gałęźmi wtorki zasłonił.
Wkrótce przybył do pałacu Kassima. Morgana otworzyła mu drzwi i rzekła:
– Czy bez Kassima wracasz?
– Bez Kassima – odpowiedział Ali Baba.
– A co masz w oczach? – spytała Morgana, przyglądając się zapłakanym
oczom Ali Baby.
– Łzy – rzekł Ali-Baba.
– A co masz w ustach? – spytała znowu Morgana.
– Złe wieści – odparł Ali Baba.
– A co masz w workach? – spytała wreszcie Morgana.
– Zwłoki mego brata – szepnął Ali Baba.
Morgana smutnie spojrzała na worki i rzekła:
– Muszę swoją panią zawiadomić o śmierci jej męża.
Ali Baba na to powiedział:
– Uprzedź Aminę, żeby nie płakała głośno po stracie męża, bo mogą
posądzić albo ją, albo mnie o zamordowanie Kassima. Nikt bowiem nie
domyśla się, z jakiego powodu Kassim tak nagle i niespodzianie utracił
życie. A chociaż według naszych perskich zwyczajów żona, której mąż
umarł, powinna głośno płakać, zawodzić i krzyczeć, wszakże prawdziwy
smutek nie wymaga głośnych skarg, zawodzeń i krzyków. Niech więc
płacze po cichu, tak jak ja płakałem.
Morgana poszła do Aminy i powtórzyła jej słowa Ali Baby, a potem wróciła
do drzwd i rzekła:
– Już uprzedziłam o wszystkim moją panią. Możesz więc wzejść do pałacu
ze zwłokami Kassima.
Ali Baba wziął na plecy dwa worki, a dwa drugie wcięła Morgana i oboje w
milczeniu wzeszli do pałacu. W pałacu był jeden pokój zupełnie ciemny,
bez okien. Morgana w tym ciemnym pokoju złożyła zwłoki Kassima i
rzekła:
– Słońce należy się żywym, a ciemność umarłym. Niech pań mój spoczywa
w ciemności dopóty, dopóki nie pochowamy go na cmentarzu. Tam będą
mu śpiewały ptaki i szumiały drzewa, bo i umarli lubią szum drzew7 i
śpiew ptaków7.
Amina weszła do ciemnego pokoju i pochyliwszy się nad zwłokami męża,
płakała po cichu, aby nikt prócz Boga nie słyszał.
Ponieważ Morgana była mądra, więc postanowiła uchronić Aminę i Ali Babę
od podejrzeń ludzkich i wytłumaczyć ludziom nagłą i niespodziewana
śmierć Kassima. W tym celu pobiegła zaraz do apteki i rzekła do
aptekarza:
– Panie aptekarzu, przychodzę po pigułki, które się daje ludziom
beznadziejnie chorym.
– A któż to jest beznadziejnie chory? – spytał aptekarz.
– Mój pań, Kassim – odparła Morgana.
Aptekarz dał jej pigułki i kiwając głową, rzekł:
– Niech pań twój zażyje tych pigułek, ale wątpię, aby mu pomogły. Kto jest
beznadziejnie chory, temu żadne pigułki nie pomogą.
Morgana wzięła pigułki i wyszła z apteki. W kilka godzin potem znów do
apteki wróciła.
– Panie aptekarzu – rzekła, płacząc – przychodzę po proszki, które się
daje konającym.
– A któż to jest konający? – spytał aptekarz.
– Mój pań, Kassim – rzekła Morgana.
Aptekarz dał jej proszki i kiwając głową, powiedział:
– Niech twój pań zażyje tych proszków, ale wątpię, aby mu pomogły. Kto
jest konający, temu żadne proszki nie pomogą.
Morgana wzięła proszki i wyszła z apteki. Tymczasem po całym mieście
zaczęły krążyć pogłoski, że Kassim jest beznadziejnie chory. Potem
rozeszły się nowe wieści, że Kassim jest kona jacy. Wszyscy wyczekiwali
śmierci Kassima. Toteż nikt się nie zdziwił, gdy wieczorem Amina i
Morgana zjawiły się na krużganku pałacowym, głośnym płaczem
obwieszczając, według obyczajów perskich, śmierć Kassima.
W ten sposób dzięki Morganie nikt nie podejrzewał ani Aminy, ani Ali
Baby o morderstwo Kassima. Wszakże zwłoki Kassima były pocięte na
czworo.
Trzeba więc było tak urządzić, aby podczas pogrzebu nikt tego nie
zauważył.
Morgana poszła do Baby Mustafy, który był łataczem starych butów i miał
swój sklepik na samym końcu miasta.
Baba Mustafa siedział w swym sklepiku z dratwą w ręku i łatał buty.
Łatając zaś buty, śpiewał:
Dratwa moja buty łata,
A ja wciąż o skarbach marzę!
Kto mi w rękę da dukata,
Temu zrobię, co rozkaże!
Morgana, słysząc tę piosenkę, podbiegła z tyłu do Baby Mustafy i
zawołała:
– Babo Mustafo! Nie oglądaj się za siebie, jeno wyciągnij ku mnie rękę.
Baba Mustafa, nie oglądając się, wyciągnął rękę i rzekł:
– Oto moja ręka!
– A oto mój dukat – odrzekła Morgana, wsuwając mu do ręki dukata.
– Pewno chcesz ode mnie jakiejś tajemniczej i osobliwiej przysługi? –
spytał Baba Mustafa.
– Chcę – odpowiedziała Morgana.
– Czy nie wolno mi się odwrócić i spojrzeć na ciebie? – spytał znowu Baba
Mustafa.
– Nie, nie wolno! – zawołała Morgana. – Nie powinieneś wiedzieć, kto
jestem!
Baba Mustafa, nie odwracając się, zaśpiewał:
Dratwą szyje, piosnka dzwoni,
Świecą gwiazdy, pachną kwiaty!
Dobry jeden dukat w dłoni,
Ale lepsze – dwa dukaty!
I Baba Mustafa znów wyciągnął rękę.
Morgana włożyła mu do ręki drugiego dukata i rzekła:
– Przyrzecz mi, że zachowasz w tajemnicy to wszystko, o co cię poproszę.
– Przyrzekam – rzekł Baba Mustafa i zaśpiewał znowu:
W starym bucie nowe taty,
Łata buta nie zeszpeci!
Kto już dostał dwa dukaty,
Temu śni się dukat – trzeci!
– Masz trzeciego dukata – rzekła Morgana, podając dukata Babie Mustafie.
– Teraz jestem na twoje rozkazy! – zawołał Baba Mustafa.
– Otóż – rzekła Morgana – wstań i idź prosto przed siebie za miasto. Ja
zaś pójdę za tobą tak, abyś mnie nie widział. Gdy dojdziesz do
pierwszego drzewa za miastem, zatrzymaj się, a ja ci wówczas oczy
chustką przewiążę i zaprowadzę do jednego domu. Gdy zaś wejdziemy do
wnętrza owego domu, powiem ci, co dalej czynić należy. Nie zapomnij
zabrać z sobą dratwy i nici.
Baba Mustafa wziął dratwę i nici i poszedł prosto przed siebie. Morgana
kroczyła w ślad za nim. Baba Mustafa zatrzymał się w cieniu pierwszego
drzewca za miastem. Morgana podeszła do niego z tyłu, zawiązała mu
chustką oczy, wzięła go za rękę i zaprowadziła do pałacu Kassima, do
ciemnego pokoju, w którym znajdowały się zwłoki jej pana. Tam Morgana
zdjęła chustkę z oczu Baby Mustafy. Pokój był tak ciemny, że Baba
Mustafa nie widział Morgany i spytał:
– Co mam teraz czynić?
Morgana zawczasu złożyła w całość wszystkie cztery części
zamordowanego Kassima, więc podeszła z Babą Mustafą do zwłok i
powiedziała:
– Zszyj te cztery części w jedną całość.
Baba Mustafa spełnił jej żądanie. Wtedy Morgana znów mu oczy chustką
przewiązała, wyszła z nim z pałacu, odprowadziła go do pierwszego
drzewa za miastem i rzekła:
– Stój tu pod drzewem i czekaj, aż odejdę tak daleko, abyś mnie nie
mógł zobaczyć. Wówczas ci krzyknę: „hop, hop” – na znak, że możesz
chustkę zdjąć z oczu.
– Ile razy krzykniesz mi „hop, hop”? – spytał Baba Mustafa.
– Dwa razy – odrzekła Morgana.
– Za każde „hop” musisz mi zapłacić dukata – zauważył Baba Mustafa,
który był bardzo chciwy na pieniądze.
Morgana dała mu jeszcze dwa dukaty i pobiegła w stronę pałacu. Gdy była
już daleko, zawołała:
– Hop, hop!
Baba Mustafa zdjął chustkę z oczu, ale już nie zobaczył Morgany. Wrócił
natychmiast do swego sklepiku, podzwaniając dukatami.
Nazajutrz z rana odbył się pogrzeb Kassima. Po pogrzebie Amina prosiła
Ali Babę i Zobeidę, aby zamieszkali z nią razem w pałacu, gdyż nie
chciała żyć samotnie. Po dniach kilku Amina tak pokochała Ali Babę i
Zobeidę, że podarowała im swój pałac. Ali Baba stał się bogaczem, bo
posiadał pałac i dukaty, które zdobył w czasie pierwszego pobytu w
Sezamie.
* * *
Pewnego dnia zbójcy wrócili do Sezamu i zatrwożyli się bardzo, nie
znalazłszy w swej jaskini zwłok Kassima.
– Panowie zbójcy! – rzekł kapitan, zalany tajemniczym i tęczowym
światłem jaskini. – Nieobecność w naszej kryjówce zwłok zabitego przeze
mnie człowieka świadczy o tym, że albo jego przyjaciel, albo krewny zna
zaklęty czterowiersz. Dzięki znajomości tego czterowiersza wszedł do
Sezamu i zabrał te zwłoki, aby je pochować na cmentarzu. Innym
sposobem nie mógłby się do Sezamu przedostać. Musimy więc zabić tego
człowieka, aby nikt nie posiadał naszej tajemnicy! Dopóty, dopóki on
żyje, nie możemy być pewni ani naszych skarbów, ani naszego życia.
Jeden z was, panowie zbójcy, powinien odważyć się na udanie się do
miasta, ażeby tam odszukać naszego wroga i zawiadomić nas o miejscu
jego pobytu. Wówczas wkroczymy do miasta całą zgrają i wroga naszego
zabijemy.
Słowa kapitana sprawiły wielkie wrażenie na zbójcach. Sumienie ich było
obarczone taką niezliczoną ilością zbrodni i kradzieży, że żaden z nich nie
śmiałby wejść do miasta, gdzie zewsząd czyhało niebezpieczeństwo. W
mieście mogli wykryć obecność zbójcy, oddać go pod sąd i ukarać.
Dlatego też zbójcy zamyślili się głęboko i milczeli, poruszając z lekka
wąsami i gładząc ręką olbrzymię brody. Nareszcie jeden z nich, młody
Alof, wystąpił naprzód, wsparł się łokciem o pień malachitowy i zawołał:
– Bracia zbójcy! Jestem młody i silny. Nie znam strachu ani lęku. Pójdę do
miasta i mam nadzieję, że znajdę naszego wroga. Jeśli nie znajdę, niech
sam kapitan głowę mi mieczem odrąbie!
– Jeśli nie znajdziesz, niech sam kapitan głowę ci mieczem odrąbie! –
powtórzyli zbójcy chórem.
Kapitan położył dłoń na ramieniu Alofa i rzekł:
– Idź do miasta, Alofie, i wróć do nas z dobrą nowiną. Pamiętaj, że śmierć
cię czeka z mej ręki w razie, jeżeli ci się wyprawa nie uda. Właśnie już
wieczór zapada, więc łatwiej ci będzie i bezpieczniej wejść do miasta
wieczorem niż przy dziennym świetle.
Alof skłonił się kapitanowi i wyruszył do miasta.
* * *
Pierwszym sklepikiem, który Alof, podchodząc do miasta, zobaczył, był
sklepik Baby Mustafy. Baba Mustafa, jak zazwyczaj, siedział z drą twą w
ręku i łatał buty.
Alof podszedł do niego i rzekł:
– Co robisz, dobry człowieku?
Baba Mustafa zaśpiewał w odpowiedzi:
Latam obuwie,
Sam z sobą mówię,
Sam z sobą gadam
I piosnki składam.
Alof pochylił się nad nim i rzekł z udanym współczuciem:
– Już wieczór zapada, a ty wciąż jeszcze ślęczysz nad robotą? Możesz
sobie oczy nadwerężyć. Dziwię się, że pomimo starości potrafisz po
ciemku buty łatać.
Baba Mustafa uśmiechnął się chełpliwie i odpowiedział:
– Nie oddałbym swoich oczu za twoje, chociaż jesteś młodszy. Niedawno w
zupełnie ciemnym pokoju zszywałem zwłoki jakiegoś nieszczęśliwca
porąbanego na czworo. Zszyłem tak zręcznie i tak dokładnie, że nikt by
nawet szwów nie rozpoznał. Mam oczy sowie, widzę po ciemku!
Posłyszawszy te słowa, zbójca drgnął z radości, ale pohamował swoje
wzruszenie i powiedział:
– To bardzo rzadki wypadek, ażeby czyjekolwiek zwłoki były porąbane na
czworo. Jakże się nazywał ów nieszczęśliwiec?
– Albo ja wiem? – odparł Baba Mustafa.
– Przypomnij sobie! – szepnął zbójca i położył przed Babą Mustafą dukata.
Baba Mustafa dukata schował do kieszeni i rzekł:
– Kto nie widział nic zgoła, ten przypomnieć nie zdoła! Historia to zaklęta,
pamięć jej nie pamięta, wspomnienie nie wspomina! Przyszła do mnie
dziewczyna, stanęła za plecami, płaciła dukatami! Uszy moje ją słyszały,
ale oczy nie widziały… Gdy noc błysła na niebie, kazała iść przed siebie.
Tuż za miastem, na lewo, gdzie pierwsze stoi drzewo, przewiązała oczy
chustą i wiodła mnie w przestrzeń pustą, aż zawiodła po kryjomu do
nieznajomego domu. W tym zaś domu mrok głęboki i pocięte w czworo
zwłoki.
Wziąłem dratwę, wziąłem nić i zacząłem trupa szyć. Szyłem chwacko, z
całych sił, ale nie wiem, kto to był.
Alof znów dał dukata Babie Mustafie i powiedział:
– Jeśli mi nie odmówisz swojej pomocy, nie pożałuję ci dukatów. Tak mnie
twoje opowiadanie zaciekawiło, że chciałbym koniecznie ów dom
tajemniczy odnaleźć.
Baba Mustafa odpowiedział mu na to:
– Chętnie bym ci w tym dopomógł, bo widzę, że jesteś hojny i dukatów nie
żałujesz, ale nie wiem, jak to uczynić. Nie znam ani dziewczyny, która do
mnie przyszła, ani drogi, po której mnie prowadziła, ani domu, do
którego mnie wwiodła, ani trupa, którego zszywałem. Wiem tylko, że
dziewczyna była przebiegła, droga krótka, dom ciemny, a trup porąbany
na czworo.
Zamyślił się Alof i po chwili rzekł:
– Masz słuszność, że dziewczyna była przebiegła.
Toteż powinniśmy być przebieglejsi od niej. Pójdź ze mną za miasto aż
do owego drzewa, gdzie przebiegła dziewczyna przewiązała ci oczy chustą.
Pod tym samym drzewem przewiążę ci oczy chustą. A może ci się uda w
ten sposób, po omacku i na oślep, dojść do tego samego domu.
Alof znów dał dukata Babie Mustafie i obydwaj natychmiast wyruszyli w
drogę. Doszli wkrótce do pierwszego drzewa za miastem. Alof przewiązał
Babie Mustafie oczy chustką i rzekł:
– Staraj się teraz przypomnieć sobie kierunek, w którym szedłeś razem z
dziewczyną.
– Dobrze – odpowiedział Baba Mustafa. – Ja będę się starał iść w tym
samym kierunku, ty zaś, ile razy w drodze przystanę, aby sobie kierunek
przypomnieć, kładź mi do ręki dukata dla tym lepszego przypomnienia.
Alof się na to zgodził i Baba Mustafa z zawiązanymi oczyma zaczął
kroczyć po drodze, zgadując coraz wyraźniej kierunek do pałacu Kassima,
w którym teraz mieszkał Ali Baba. Można było pomyśleć, że się bawią w
ciuciubabkę. Baba Mustafa co chwila niemal zatrzymywał się i mówił:
– Znów zapomniałem kierunku! Daj mi prędzej dukata, bo w przeciwnym
razie nie przypomnę sobie dalszej drogi.
Otrzymawszy dukata, Baba Mustafa szedł dalej i w końcu zatrzymał się
przed samym pałacem Ali Baby.
– Zdaje mi się, żeśmy doszli do owego domu rzekł Baba Mustafa.
Alof zdjął mu chustkę z oczu i powiedział:
– Wracaj teraz do swego sklepiku i nikomu nic nie mów o tym, co zaszło.
Baba Mustafa, brzęcząc dukatami, udał się z powrotem do swego
sklepiku, Alof zaś wyjął z kieszeni kredę i kredą naznaczył próg domu,
żeby go potem poznać. Zadowolony z udanej wyprawy, wyszedł z miasta i
skierował kroki wprost do lasu, ażeby o wszystkim zawiadomić kapitana i
swoich towarzyszy.
Gdy Alof się oddalił, Morgana, wracając z miasta do pałacu, spostrzegła
na progu biały znak, którego dawniej nie było. Morganę ten znak bardzo
zastanowił, a nawet zaniepokoił.
Kto zrobił ten znak i w jakim celu? – pomyślała mądra Morgana. – Czy dla
psoty, czy dla jakichś in nych zamiarów? Jeśli nie dla psoty, to tylko
dlatego, aby dom, naznaczony kredą, od innych domów odróżnić. W
takim razie zrobił to jakiś człowiek obcy, który nie zna miasta ani domów
znajdujących się w naszym mieście. Jeśli zaś dom kredą naznaczył, to z
pewnością ma jakieś złe zamiary względem tego domu. Trzeba więc
uczynić tak, aby ów obcy człowiek nie mógł domu po znaku kredowym
rozpoznać.
I Morgana przykucnęła pod progiem, aby znak kredowy zetrzeć; lecz
nagle wstała i rzekła sama do siebie:
– Byle głupiec wpadłby na taką samą myśl, na jaką ja wpadłam przed
chwilą. Nic łatwiejszego, jak znak kredowy zetrzeć. Wolę obmyślić
trudniejszy sposób pogmatwania zamiarów owego nie znanego mi
człowieka. Oto naznaczę kredą progi kilku innych sąsiednich domów.
Wówczas nikt nie potrafi naszego domu od sąsiednich po znaku
kredowym odróżnić.
Morgana kupiła natychmiast w sklepie kawałek kredy i wyrysowała na
progach domów sąsiednich takie same znaki kredowe.
* * *
O północy zbójcy z Alofem na czele zbliżyli się do miasta. Alof miał im
wskazać dom Ali Baby, oni zaś zamierzali wszystkich mieszkańców tego
domu wymordować, a dom spalić. Domyślili się bowiem, że w tym właśnie
domu mieszka ich wróg, który zna zaklęty czterowiersz i który wyniósł z
jaskini Sezamu zwłoki Kassima. Kapitan kazał zbójcom czekać pod
miastem, a sam z Alofem poszedł wprost do owej dzielnicy, gdzie
znajdował się dom kredą naznaczony.
Alof szedł przodem, a kapitan za nim. Kapitan rzekł po cichu:
– Jak to dobrze, żeś dom kredą naznaczył! Po znaku kredowym łatwo
dom poznać. Szczęśliwa myśl przyszła ci do głowy.
Alof, zadowolony z pochwały kapitana, uśmiechnął się i powiedział:
– Nie jestem zarozumiały, ale każdy mi przyzna, żem postąpił mądrze.
Łataczowi butów przewiązałem oczy chustą i kazałem mu całą drogę po
omacku i na oślep odnaleźć, dom zaś naszego wroga naznaczyłem
kredą, tak że nie możemy teraz pomylić się ani też nie mamy potrzeby
długo szukać tego domu.
Byli już w tej dzielnicy, gdzie stał pałac Ali Baby. Alof podszedł do jednego
z domów, zobaczył znak kredowy na progu i szepnął do kapitana:
– Spójrz, kapitanie, oto jest znak kredowy. Tu w tym domu mieszka nasz
wróg!
Kapitan spojrzał na znak kredowy i z wdzięcznością uścisnął dłoń Alofa.
– Wróćmy teraz do naszych towarzyszy – rzekł kapitan – i razem z nimi
napadniemy na ten dom.
Poszli więc z powrotem; lecz przechodząc koło następnego domu, kapitan
zatrzymał się nagle i zawołał:
– Cóż to znaczy, Alofie? Na progu tego domu widzę taki sam znak
kredowy!
Alof spojrzał na znak kredowy i sam zbladł jak kreda.
– Nie rozumiem, skąd się wziął ten drugi znak szepnął, spuszczając oczy. –
Przysięgam ci, kapitanie, żem naznaczył jeden tylko dom!
Kapitan nic nie odpowiedział i poszedł dalej; ale po chwili znów się
zatrzymał koło innego domu i znów zawołał:
– Alofie, widzę trzeci znak na progu innego domu!
Alof pochylił głowę i milczał. Wiedział, że go czeka śmierć z ręki kapitana.
Kapitan tymczasem spostrzegł inne znaki kredowe na innych domach i
rzekł:
– Któryż z tych domów jest domem naszego wroga? Przecież nie możemy
tych wszystkich domów spalić i wszystkich mieszkańców wymordować!
– Kapitanie – szepnął Alof – myślałem, że jestem mądry i przebiegły, ale
widocznie jest ktoś mędrszy i przebiegle j szy ode mnie! Nie wiem, kto
naznaczył inne domy kredą, jedno wiem tylko, żem obietnicy swojej nie
spełnił i wroga naszego nie odnalazł. Chętnie wdęc głowę swoją pod miecz
oddam, gdyż na karę śmierci zasłużyłem.
Nic kapitan na to nie odpowiedział, jeno kroku przyśpieszył, aby jak
najprędzej wraz ze zbójcami do Sezamu wrócić.
Zbójcy pod miastem czekali na dalsze rozkazy kapitana i marzyli o tym,
że się zemszczą na swoim wrogu. Lecz kapitan zbliżył się do nich ponury,
z wielkim marsem na czole. Alof w milczeniu szedł za kapitanem.
– Panowie zbójcy! – rzekł kapitan, groźnie poruszając wąsami. – Wyprawa
nasza nie udała się i musimy co prędzej wracać do lasu, ażeby śmiercią
ukarać Alofa.
Wszyscy, milcząc, wyruszyli w drogę powrotną do lasu. Późną nocą stanęli
przed Sezamem. Kapitan zawołał:
Jest tu brama w skale
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!
Sezam się otworzył i kapitan ręką dał znak Alofowi, ażeby wszedł pierwszy
do jaskini. Alof dumnie podniósł głowę, mężnie spojrzał na kapitana i
wszedł pierwszy. Za nim weszli inni zbójcy – smutni i zamyśleni. Za
zbójcami wszedł kapitan i brama Sezamu natychmiast zamknęła się za
nimi. We wnętrzu Sezamu, jak zawsze, panowało światło tęczowe. Zbójcy
ustawili się szeregiem po obu stronach jaskini. Kapitan rozkazał Alofowi
stanąć pośrodku. Alof stanął dumnie i śmiało. Widać było, że nie lęka się
ani śmierci, ani miecza. Kapitan właśnie obnażył miecz i zawołał:
– Przyrzekliśmy sobie nawzajem, że ten, komu wyprawa na wroga się nie
uda, zginie od miecza! Czy pamiętasz, Alofie, to przyrzeczenie?
– Pamiętam – odrzekł Alof spokojnie – i chcę zginąć od miecza!
Wówczas zbójcy zaczęli chórem szeptać do kapitana:
– Zlituj się nad Alofem! Przebacz Alofowi!
Alof dumnie się wyprostował i zawołał:
– Nie znoszę litości! Nie przyjmuję przebaczenia. Przyrzekliśmy sobie
nawzajem ukarać śmiercią tego, kto wroga odnaleźć nie potrafi. Nie tylko
ja kapitanowi, lecz i kapitan mnie dał to samo przyrzeczenie! Ja
obiecałem umrzeć własnowolnie, on zaś obiecał zabić mnie własnoręcznie.
Słowa raz danego łamać nie wolno! Niechże więc kapitan spełni swoje
przyrzeczenie!
Wówczas kapitan podniósł miecz do góry i rzekł:
– Złóż głowę na pniu malachitowym!
– Żegnaj, kapitanie! Zegnajcie, bracia zbójcy! I ty żegnaj, zaklęty,
cudowny, tajemniczy Sezamie!
Tak zawołał Alof i złożył głowę na pniu malachitowym. Miecz błysnął i
świsnął w powietrzu – i głowa Alofa stoczyła się z pnia malachitowego na
czarodziejską ziemię Sezamu.
Zbójcy stali w milczeniu. Nikt się nie poruszył, nikt słowa nie śmiał
powiedzieć. Kapitan zmarszczył brwi i długo patrzył na własny miecz, krwią
ociekający Upłynęło czasu ani mało, ani wiele, jeno tyle właśnie, ile
upłynęło. Kapitan pierwszy poruszył się i przemówił:
– Panowie zbójcy! Wróg nasz dotąd żyje i każdej chwili może się
przedostać do naszej zaklętej jaskini! Jest on przebiegły i trudno dać
sobie z nim radę. Z jego to przyczyny Alof w waszych oczach zginął od
miecza. Tak zginie każdy, kto nie potrafi spełnić wziętego na siebie
obowiązku. Któż z was, panowie zbójcy, odważy się teraz pójść na
poszukiwanie wroga?
Wszyscy milczeli, patrząc na ściętą głowę Alofa.
Wreszcie wystąpił naprzód jeden ze zbójców, któremu było na imię
Achmed, i rzekł:
– Wiem, jaka mnie czeka kara w razie, jeśli mi się wyprawa nie uda. Mimo
to chcę iść do miasta, aby wroga wytropić. Pragnę zemścić się na owym
człowieku, który był powodem śmierci Alofa.
– Idź więc natychmiast do miasta – rzekł kapitan – i pamiętaj, że miecz
mój głowę ci zetnie, jeśli nie uda ci się twoja wyprawa.
Achmed pokłonił się kapitanowi i wyszedł z Sezamu – wprost do miasta.
* * *
Pierwszym sklepikiem, który Achmed, zbliżając się do miasta, zobaczył,
był sklepik Baby Mustafy. Achmed natychmiast podszedł do Baby
Mustafy, dał mu dziesięć dukatów i kazał się prowadzić do owego domu,
gdzie Baba Mustafa zszywał zwłoki człowieka porąbanego na czworo.
Poszli razem za miasto do pierwszego drzewa.
Achmed przewiązał chustą oczy Babie Mustafie i Baba Mustafa znów trafił
z przewiązanymi oczyma do domu Ali Baby.
Achmed naznaczył drzwi domu czerwonym ołówkiem, ale zrobił znak
bardzo mały, żeby trudno było go dostrzec. Zadowolony ze swego
pomysłu, udał się w drogę powrotną do Sezamu.
Właśnie w tym czasie Morgana, wracając z miasta do pałacu, stanęła przy
drzwiach i pomyślała:
Na pewno ów człowiek, który próg pałacu kredą naznaczył, zobaczył już
takie same znaki na innych domach i żeby uniknąć pomyłki, zrobił teraz
inny znak w innym miejscu naszego domu. Domyślam się nawet, że zrobił
znak innego koloru i taki mały, żeby go trudno było spostrzec.
Morgana zaczęła uważnie przyglądać się drzwiom pałacu. Po chwili
rzeczywiście znalazła na drzwiach mały czerwony znak. Kupiła natychmiast
w sklepie czerwony ołówek i zrobiła na drzwiach sąsiednich domów takie
same małe czerwone znaki.
* * *
Nazajutrz w nocy zbójcy znów przywędrowali do miasta. Wszyscy zatrzymali
się pod miastem, kapitan zaś wraz z Achmedem poszli odnaleźć dom,
czerwonym ołówkiem naznaczony. Achmed szeptem mówił do kapitana:
– Nie jestem zarozumiały, ale każdy mi chyba przyzna, żem postąpił
mądrze i przebiegle. Każdy z łatwością mógł zgadnąć, że Alof swój znak
zrobił kredą, bo kreda się osypuje i nie przylega mocno do drzewa lub do
kamienia. Ale chyba nikt nie zgadnie, że ja swój znak czerwonym
zrobiłem ołówkiem, a nie farbą. Toteż gdyby nasz wróg zupełnie podobne
znaki farbą na drzwiach innych domów zrobił, zawsze potrafię odróżnić
ołówek od farby i w ten sposób poznam naszego wroga.
Kapitan nic mu na to nie odpowiedział i szli dalej w milczeniu. Wreszcie
Achmed zatrzymał się koło jednego domu i szepnął:
– Oto jest dom naszego wroga! Widzę bowiem wyraźnie na drzwiach znak
zrobiony czerwonym ołówkiem.
Kapitan nic Achmedowi nie odpowiedział, jeno zbliżył się do sąsiedniego
domu i milcząc, wskazał palcem taki sam znak na drzwiach.
Achmed zaczął się uważnie przyglądać znakowi, a kapitan po chwili rzekł:
– Jakże ci się zdaje, Achmedzie, jestże to znak zrobiony farbą czy
czerwonym ołówkiem?
– Czerwonym ołówkiem – szepnął Achmed i poczerwieniał od wstydu i od
gniewu.
Tymczasem kapitan po kolei zbliżał się do innych domów i milcząc,
wskazywał Achmedowi na drzwiach takie same znaki, czerwonym ołówkiem
zrobione.
Achmed głowę zwiesił na piersi i rzekł:
– Myślałem, że jestem mądry i przebiegły. Widocznie jest ktoś mędrszy i
przebieglejszy ode mnie. Oddam głowę pod miecz, tak samo chętnie i
tak samo odważnie jak Alof.
Kapitan milczał i tylko wąsami gniewnie poruszał.
Wyprawa znów się nie udała. Zbójcy wrócili do Sezamu i kapitan
własnoręcznie swoim mieczem ściął głowę Achmedowi.
Zbójcy smutnie patrzyli na dwie głowy swych braci. Liczba ich zmniejszyła
się o dwóch śmiałych i odważnych młodzieńców. Toteż wszyscy chórem
mruczeli pod wąsami:
– Jest nas trzydziestu ośmiu!… Jest nas trzydziestu ośmiu!… Jest nas
trzydziestu ośmiu!…
Kapitan spojrzał na zbójców i tak do nich powiedział:
– Widzę, że jesteście odważni, ale brak wam przebiegłości. Potraficie
mężnie ginąć, ale nie potraficie chytrze postępować. Już dwóch z was
próbowało wyśledzić naszego wroga i żaden nie umiał tego uczynić.
Obydwaj zginęli od miecza, jak przystało rycerzom, którzy cenią swój
honor i nie chcą słowa raz danego złamać. Nie mogę jednak pozwolić na
to, abyście ginęli wszyscy po kolei. Tym więc razem sam pójdę do miasta
na poszukiwanie wroga. Wy zaś zostańcie w Sezamie i wyczekujcie
cierpliwie mego powrotu.
I kapitan sam poszedł do miasta.
Trafił od razu do sklepiku Baby Mustafy. Dał mu dwadzieścia dukatów i
kazał się prowadzić do tajemniczego domu, w którym Baba Mustafa
zszywał zwłoki człowieka porąbanego na czworo.
Baba Mustafa z zawiązanymi chustą oczami zaprowadził go wprost do
pałacu Ali Baby. Kapitan żadnych znaków ani na progu, ani na drzwiach
nie zrobił, lecz za to tak długo przyglądał się pałacowi, że zapamiętał go
dokładnie i mógł z łatwością od innych domów odróżnić. Gdy poczuł, że
już pałac dość mocno utkwił mu w pamięci, wrócił do Sezamu i rzekł do
zbójców:
– Znak zrobiony kredą lub ołówkiem może mnie zawieść, ale pamięć
nigdy mnie nie zawiedzie. Pałac naszego wroga noszę teraz w pamięci.
Nauczyłem się go na pamięć tak dobrze jak pacierza. Poznam go zawsze:
i w dzień, i w nocy, i podczas pogody, i podczas burzy. Ponieważ jednak
wróg nasz jest przebiegły, więc i my musimy z nim przebiegle
postępować. Długo myślałem nad tym, jakim sposobem mamy wroga w
ręce nasze pochwycić, aż wreszcie obmyśliłem sposób najlepszy.
Słuchajcie więc uważnie, co wam teraz powiem. Jeden z was pójdzie na
targ, przyprowadzi mi dziewiętnaście mułów i każdego muła objuczy
dwoma miechami skórzanymi. Wszystkich więc miechów będzie dwa razy
po dziewiętnaście, czyli trzydzieści osiem. Są to miechy, w których
zazwyczaj kupcy przewożą oliwę z miasta do miasta. Miechy te są tak
olbrzymie, że człowiek może się w takim miechu zmieścić, skuliwszy się
odpowiednio. Otóż każdy z was ukryje się w takim miechu, a ponieważ
jest was beze mnie trzydziestu siedmiu, miechów zaś mamy trzydzieści
osiem, więc ostatni miech, trzydziesty ósmy, napełnię oliwą. Objuczę tymi
miechami grzbiety dziewiętnastu mułów, po dwa miechy na każdym mule,
i pójdę z nimi do miasta, przebrany za kupca oliwy. Jeżeli ktokolwiek
zażąda ode mnie oliwy, pokażę mu trzydziesty ósmy miech, napełniony
oliwą. Przechodząc koło pałacu naszego wroga, zatrzymam się, zapukam
do drzwi i poproszę o gościnę i nocleg. Ponieważ obyczaj perski nakazuje
każdemu przyjmować przechodniów i udzielać im noclegu, wiec wróg nasz
chętnie mnie wpuści do swego pałacu, a muły każe wprowadzić na
podwórze. Gdy wszyscy w pałacu zasną, zbliżę się do okna i rzucę
kamykiem przez okno tak, żeby kamyk trafił w miech skórzany. Będzie to
znak, abyście z miechów wyszli, wdarli się do domu i zamordowali
wszystkich mieszkańców. Potem dom spalimy i uciekniemy do lasu.
Zbójcy byli zachwyceni pomysłem kapitana i podziwiali jego mądrość.
Nazajutrz z rana jeden z nich, przebrany za chłopa, poszedł na targ i
przyprowadził dziewiętnaście mułów, objuczonych skórzanymi miechami.
Gdy wieczór nadszedł, zbójcy ukryli się w miechach. Trzydziesty ósmy
miech napełnił kapitan oliwą, przebrał się za kupca i pognał muły do
miasta.
Przechodząc koło pałacu Ali Baby, zatrzymał się i do drzwi zapukał.
Ali Baba drzwi otworzył i zobaczywszy nieznajomego kupca, zapytał:
– Czego życzysz sobie, dobry człowieku?
Kapitan pokłonił się i odpowiedział:
– Idę z dalekiej krainy, nie odmów mi gościny! Jestem znużony drogą,
ledwo poruszam nogą. Jutro z rana co żywo na targ pójdę z oliwą, a dziś
noc już zapada, wicher szumi i gada, strachy chodzą po bo rżę, a zmory
po jeziorze. Wszakże jesteś bogaty, wpuść mię do swej komnaty! Nie
zawadzę nikomu, nocując w twoim domu.
– Wejdź do mego domu i przenocuj – rzekł Ali Baba. – Chętnie udzielę ci
gościny, muły zaś twoje każę wprowadzić na podwórze, tak że przez okno
pokoju będziesz mógł pilnować swoich skarbów. Ile mułów masz z sobą?
– Dziewiętnaście – odrzekł zbójca.
– A ile miechów z oliwą? – spytał Ali Baba.
– Trzydzieści osiem – odpowiedział zbójca.
– Czy wszystkie pełne?
– Pełne.
– Ciężko zapewne było twoim mułom wlec miechy pełne oliwy.
Odpoczniesz więc i ty, i twoje muły.
Ali Baba natychmiast kazał zagnać na podwórze wszystkie muły, a sam z
kupcem wszedł do pokoju. Morgana podała jedzenie, aby gościa
nakarmić. Ali Baba zaś rozmawiał z nim o rozmaitych krajach, które
kupiec zwiedził.
– Zapewne dużo cudów i dziwów widziałeś w tych krajach?
– Widziałem dziwy niezbadane, widziałem cuda niesłychane! – rzekł
zbójca, trafnie udając kupca. Widziałem ryby śpiewające, widziałem ptaki
pływające. Widziałem drzewa, na których zamiast owoców rosną ludzkie
głowy i gdy ktokolwiek chce je zerwać z gałęzi, wołają: „Nie ruszaj nas, nie
tykaj nas, nie zrywaj nas!” Widziałem chałupki na kurzych łapkach.
Chałupki te same przenoszą się z miejsca na miejsce, uciekają przed
obcymi ludźmi, a do swoich własnych mieszkańców biegną na zawołanie,
jak wierne psy. W tych chałupkach mieszkają czarownice z głowami sowimi
i gotują w żelaznych kotłach zupę z macierzanek, z kostek nietoperza i z
ogonków krecich. Widziałem też zaklętą krainę, gdzie panuje król Sen i
królewicz Półsen. Gdy ludzie tej krainy zasypiają, nad głowami ich widać
wyraźnie sny, które im się przyśniły. Sny te są trwałe i nie znikają wcale.
Nad ranem, zbudziwszy się, każdy bierze swój sen za rękę i prowadzi do
olbrzymiego złotego pałacu. Co noc nowe sny się rodzą i co ranek pałac
nowymi snami się zapełnia. Sam byłem w tym pałacu i zaznajomiłem się
z kilkoma snami. Jeden z nich był zupełnie błękitny i tak mi się podobał,
że dotąd śni mi się w nocy i prosi, żebym wrócił do owego pałacu.
Ali Baba z zachwytem słuchał opowiadania kapitana i wreszcie powiedział:
– Godzina jest już późna, a ponieważ jesteś zmęczony drogą i
oglądaniem tych cudów, więc nie chcę nadużywać twojej grzeczności i
zmuszać cię do nowych opowieści. Życzę ci dobrej nocy i sam też idę spać.
Morgana weszła do pokoju, żeby talerze ze stołu uprzątnąć. Ali Baba
zwrócił się do Morgany.
– Morgano! – rzekł. – Jutro skoro świt chcę iść do kąpieli. Przygotuj mi dziś
jeszcze talerz dobrego rosołu, żebym mógł zaraz po kąpieli pokrzepić się
rosołem.
Ali Baba wstał, pożegnał gościa i wyszedł. Morgana też wyszła. Kapitan
został sam w pokoju. Otworzył okno i wyjrzał na podwórze. Noc była jasna.
Księżyc świecił. Muły stały na podwórzu. Światło księżyca połyskiwało na
mordach mułów i na skórzanych miechach. Miechy, oświetlone srebrnym
blaskiem księżyca, wyglądały na grzbietach mułów jak wielkie, srebrzyste
garby. Chłodny nocny wietrzyk chodził po podwórzu. Było cicho dokoła i
tajemniczo.
Kapitan długo stał w oknie i czekał, aż wszyscy w domu zasną.
Tymczasem Morgana zajęta była w kuchni gotowaniem rosołu. Pomagał
jej w tym służący Ali Baby, który się nazywał Abdalla.
Wkrótce w lampie kuchennej zabrakło oliwy. Płomień pobłękitniał,
zachwiał się kilka razy i zgasł. W kuchni zrobiło się ciemno. Morgana
rzekła do Abdalli:
– Nie mogę po ciemku gotować rosołu, a w całym domu nie ma oliwy, bo
zapomniałam dziś kupić. Jest noc i wszystkie sklepy są już zamknięte.
Sama nie wiem, co mam robić.
– Poradzę ci, co masz robić – odpowiedział Abdalla. – W podwórzu stoją
muły owego kupca, który u nas nocuje. Na mułach wiszą miechy skórzane.
W miechach skórzanych znajduje się oliwa. Weź naczynie, idź na
podwórze i zaczerpnij oliwy. Jutro rano powiesz Ali Babie, ile zaczerpnęłaś,
on zaś zapłaci kupcowi za oliwę.
– Masz słuszność – rzekła Morgana, wzięła natychmiast naczynie i poszła
na podwórze.
Kapitan znudził się długim czekaniem w oknie i położył się w ubraniu do
łóżka, żeby leżąc, wyczekiwać chwili, kiedy wszyscy zasną. Nie widział więc
Morgany, która z naczyniem w ręku wybiegła na podwórze. Morgana
zbliżyła się do dziewiętnastu mułów i do trzydziestu ośmiu miechów, które
lśniły w srebrnym blasku księżyca.
Już wyciągnęła rękę z naczyniem do pierwszego z brzegu miecha, aby
oliwy zeń zaczerpnąć, gdy nagle z miecha wydobył się szept głuchy:
– Czy już czas?
Morgana natychmiast opuściła rękę z naczyniem i odrzekła takim samym
szeptem:
– Nie jeszcze.
Morgana zrozumiała, że w miechu znajduje się jakiś zbójca i że kupiec
nocujący w domu jest też zbójcą, który chce Ali Babę zamordować. Chciała
się jednak przekonać, czy i w innych miechach ukrywają się zbójcy.
Domyśliła się bowiem, że zbójcy biorą jej kroki za kroki swego kapitana.
Podeszła więc do następnego miecha. Z drugiego miecha też wydobył się
głuchy szept:
– Czy już czas?
– Nie jeszcze – odpowiedziała Morgana.
Podchodziła Morgana po kolei do wszystkich miechów i z każdego miecha
wydobywał się szept głuchy:
– Czy już czas?
Morgana zaś wciąż odpowiadała:
– Nie jeszcze.
Tylko ostatni, trzydziesty ósmy miech milczał i nie ozwał się żadnym
szeptem. Morgana zajrzała do milczącego miecha i zobaczyła, że pełen
jest oliwy. Pobiegła z powrotem do kuchni i zamiast małego naczynia
wzięła duże wiadro. Z wiadrem wróciła po oliwę, napełniła je po brzegi,
znów pobiegła do kuchni i zagotowała oliwę na ogniu.
Gdy oliwa kipieć poczęła, Morgana z wiadrem wrzącej oliwy wysunęła się
ciszkiem na podwórze i zbliżyła się do pierwszego z brzegu miecha.
Podeszła jednak tak cicho, że zbójca w miechu ukryty nie słyszał jej
kroków. Morgana uniosła wiadro w górę i wlała wrzącej oliwy do pierwszego
miecha. Wrząca oliwa zadusiła pierwszego zbójcę.
Morgana podeszła do drugiego miecha i znowu wlała doń wrzącej oliwy.
Drugi zbójca natychmiast skonał. Morgana po kolei wlewała wrzącą oliwę
do wszystkich trzydziestu siedmiu miechów, a potem ukryła się w samym
kącie podwórza, aby zobaczyć, co teraz kupiec zrobi.
Kupiec, a właściwie kapitan zbójców, podszedł właśnie do okna i znów
wyjrzał na podwórze. Księżyc świecił coraz mocniej i jaśniej. Muły i miechy
skórzane, oświetlone blaskiem księżyca, wyglądały teraz niby wykute ze
srebra. Straszno było spojrzeć na muły, bo stały nieruchomo, dźwigając
na karkach trzydziestu siedmiu umarłych. Ale kapitan nie wiedział o tym,
co się przed chwilą stało. Ponieważ wszyscy w pałacu posnęli, więc
postanowił zbójcom dać znak, aby wyszli z miechów i napadli na śpiących.
Wyjął z kieszeni kamyk i rzucił w pierwszy miech. Kamyk z głuchym
łoskotem o miech uderzył, ale miech pozostał jak dawniej bez ruchu. Nikt
nie wyszedł z głębi miecha.
Kapitan po chwili cisnął znowu kamykiem w miech drugi. Ale z drugiego
miecha nikt się nie wynurzył.
Kapitan rzucił całą garść kamyków we wszystkie miechy naraz, ale na
próżno. Umarli nie słyszeli uderzenia kamyków. Nie obchodziły ich już
żadne znaki umówione. Obojętni byli na rozkazy swego kapitana.
Kapitan zdziwił się i pomyślał:
– Pewno moje zuchy śpią tak mocno, że nic nie słyszą. Muszę sam ich
obudzić.
Morgana z ciemnego kąta podwórza widziała, jak kapitan wyskoczył przez
okno i szybko zbliżył się do dziewiętnastu mułów oświetlonych księżycem.
Nietoperze i ćmy nocne latały w jasnym, przezroczym powietrzu.
Kapitan zajrzał do pierwszego miecha i zdrętwiał.
Zapach wrzącej oliwy owionął jego twarz wąsatą i brodatą. Nietoperze i ćmy
nocne latały w jasnym, przezroczym powietrzu.
Kapitan po kolei zajrzał do wszystkich miechów i zrozumiał, że ktoś
wrzącą oliwą zadusił wszystkich zbójców. Długo stał kapitan wpośród
dziewiętnastu swoich mułów. Stał nieruchomy i blady. Myślał o tym, co ma
teraz uczynić. Postanowił co prędzej wrócić do Sezamu i tam obmyślić plan
zemsty. Przeskoczył przez niski płot podwórza i znikł w mroku nocnym.
Muły stały jak dawniej, bez ruchu. Światło księżyca drgało na miechach
skórzanych. Nietoperze i ćmy nocne latały w jasnym, przezroczym
powietrzu.
Morgana widziała, jak kapitan przeskoczył przez płot i szybkim krokiem
oddalił się od pałacu. Pomyślała więc że niebezpieczeństwo, które groziło
Ali Babie i całemu domowi, minęło. Była zmęczona, wróciła więc do kuchni
i rzuciwszy się na łóżko, zasnęła.
* * *
Nazajutrz z rana Ali Baba wykąpał się w rzece i wróciwszy do domu, rzekł
do Morgany:
– Czyś przygotowała mi rosół, o który cię prosiłem?
– A jakże – odpowiedziała Morgana, podając mu rosół. – Właśnie niosę
rosół, abyś się posilił po kąpieli.
Morgana postawiła wazę rosołu na stole. Ali Baba zasiadł do stołu i pijąc
rosół, wyjrzał przez otwarte okno na podwórze.
– Czemuż to muły stoją dotąd na podwórzu? – spytał Morgany. – Przecież
kupiec miał o świcie wyruszyć na targ ze swoją oliwą?
– Nie każdy kupiec jest kupcem – odrzekła Morgana. – Te miechy
skórzane, które widzisz na mułach, są właściwie trumnami. W każdej
takiej trumnie skórzanej znajduje się jeden zbójca. Wszystkich więc
zbójców było trzydziestu siedmiu. Tylko ostatni, trzydziesty ósmy miech
zawierał oliwę. Ów zaś kupiec, który u nas nocował, był kapitanem zbójców
i na pewno chciał ciebie zabić.
– Wytłumacz mi to wszystko, bo nic nie rozumiem! – zawołał Ali Baba,
przestając jeść rosół.
Morgana opowiedziała mu wszystko, co się tej nocy stało, a potem dodała:
– Nie chciałam ciebie niepokoić, więc dotąd nie opowiadałam ci o tym, Ze
dwa razy ktoś naznaczył kredą i czerwonym ołówkiem twój dom.
Zobaczyłam te znaki i zrobiłam podobne na innych domach, aby w ten
sposób zmylić tego, co by chciał twój dom po owych znakach poznać.
Teraz jestem pewna, że to właśnie zbójcy dom twój naznaczyli.
– Morgano! – zawołał Ali Baba. – Uratowałaś mi życie! Pragnę cię za to
nagrodzić. Ponieważ jesteś niewolnicą, daruję ci wolność! Od tej chwili
jesteś równą mi i wolną!
Morgana podniosła oczy pełne łez i szepnęła:
– Jam ci uratowała życie. Tyś mnie obdarzył wolnością. Wolność droższa
mi jest niż życie. Nagroda, którą mi dałeś, jest większa stokroć niż moje
zasługi.
Abdalla sprzątał pokój przyległy i słyszał całą rozmowę. Gdy Ali Baba
wyszedł z pokoju, Abdalla zbliżył się do Morgany ze czcią i z podziwem.
– Wolna jesteś? – zapytał.
– Wolna – odrzekła Morgana głosem wzruszonym.
– Cieszysz się? – pytał dalej Abdalla, który był niewolnikiem.
– Cieszę się – szepnęła Morgana.
– Przyglądam się ja tobie – rzekł Abdalla – i dziwuję się, i nadziwować się
nie mogę! To jedno słowo: „wolność”, zmieniło cię nie do poznania.
Stałaś się daleko piękniejsza, oczy twoje nabrały blasku, głos twój brzmi
śpiewniej, a ramiona wznoszą się co chwila, jakby czuły skrzydła na sobie.
I Abdalla tak się jej zaczął przyglądać, tak ją podziwiał i oczy przy tym
rozszerzał, że Morgana w końcu zaśmiała się głośno i wesoło.
* * *
Tymczasem kapitan wrócił do Sezamu. Czuł się samotny i opuszczony,
wszystkich bowiem zbójców naraz utracił. Usiadł na pniu malachitowym w
głębi jaskini i mówił sam do siebie:
Samotny muszę kryć się i chować.
Już kapitanem nie jestem wcale,
Bo nie mam zbójców, ukrytych w skale,
I nie mam komu kapitanówać…

Po dzikich drogach, wśród drzew szelestu
Będę się błąkał nocą i ranem.
Zgromadzę nowych zbójców czterdziestu,
Aby znów zostać ich kapitanem…

Lecz pierwej zemstę wykonać muszę,
A zemsta będzie krwawa i sroga.
Klnę się na moja. zbójecka, duszę,
Że własnoręcznie zabiję wroga!
Kapitan głęboko zamyślił się nad tym, jak ma zemstę wykonać. Po chwili
przyszła mu do głowy jakaś dobra myśl, bo uśmiechnął się i powiedział:
– Plan, który teraz obmyśliłem, na pewno mi pozwoli zemścić się za moich
trzydziestu siedmiu zuchów.
Kapitan przystąpił natychmiast do wykonania swego planu. Zgolił wąsy i
brodę, tak że nikt by go poznać nie mógł. Przebrał się za kupca
drogocennych kamieni. Wziął na plecy worek brylantów, topazów, rubinów
i turkusów i poszedł do miasta.
Wynajął w mieście sklep na rynku, zapełnił sklep drogocennymi
kamieniami i ogłosił w całym mieście, że się nazywa Hussen.
Zdarzyło się tak, że obok sklepu Hussena znajdował się sklep młodego
Seffala, siostrzeńca Ali Baby. Matka i ojciec Seffala od dawna umarli. Ali
Baba bardzo kochał swego siostrzeńca i zdobywszy bogactwa, zbudował
dla niego sklep z dywanami.
Hussen wkrótce zaznajomił się ze swoim sąsiadem i dowiedziawszy się, że
jest siostrzeńcem Ali Baby, właściciela pałacu, starał się z nim
zaprzyjaźnić. Miał bowiem nadzieję, że z pomocą Seffala przedostanie się
do pałacu jako jego przyjaciel.
Obydwaj tak siebie wzajem polubili, że Hussen miał nawet zamiar
namówić Seffala, aby został zbójcą. Lecz odłożył ten zamiar na potem, bo
chciał przede wszystkim wykonać zemstę.
Nikt nie wiedział o tym, co zaszło w domu Ali Baby, bo Morgana kazała
zwłoki trzydziestu siedmiu zbójców pogrzebać w ogrodzie wśród gęstych
krzaków. Ali Baba żył więc spokojnie, wdzięczny Morganie za wszystko, co
dotąd uczyniła.
Hussen często bardzo zapraszał Seffala do swego mieszkania na uczty
sute i wspaniałe. Seffal chciał w końcu i Hussena w domu swym uczcić, ale
pokoik, w którym mieszkał, był tak mały, że trudno było w nim ucztować.
Dlatego też Seffal poszedł pewnego dnia do pałacu swego wuja Ali Baby i
rzekł:
– Mam przyjaciela, bogatego i szlachetnego Hussena. Wyprawił dla mnie
tyle wspaniałych uczt, że pragnę teraz choćby jedną ucztę z kolei dla
niego wyprawić. Pokój mój jest tak mały, że trudno w nim ucztować. Toteż
chciałem cię prosić, abyś wyprawił ucztę dla mego przyjaciela w swoim
pałacu.
Ali Baba chętnie się na to zgodził i nazajutrz Seffal z Hussenem przyszli
do pałacu.
Gdy wszyscy zasiedli do stołu, Hussen nagle powiedział:
– Przepraszam cię, szlachetny wuju mego przyjaciela, ale nie będę jadł
potraw, które dla mnie kazałeś przyrządzić.
– Czemu? – spytał Ali Baba.
– Nie jadam wcale soli – odparł Hussen – a przy puszczam, że w twoim
domu, jak we wszystkich innych, kucharka soli każda potrawę.
– Łatwo temu zapobiec! – zawołał Ali Baba. – Pójdę sam do kuchni i
powiem kucharce, aby zrobiła dla ciebie potrawy bez soli.
Ali Baba pobiegł do kuchni i rzekł do Morgany:
– Morgano! Przygotuj dla mego gościa potrawy osobno, bez soli.
– Dlaczego? – spytała Morgana, bardzo zdziwiona tą wiadomością.
– Dlatego że gość mój soli nie jada – odpowiedział Ali Baba.
– Dziwi mnie to bardzo! – zawołała Morgana. – Soli nie jada się tylko w
domu swego wroga, nie zaś w domu przyjaciela. Może ten gość uważa
ciebie za swego wroga?
– Nie! – odpowiedział Ali Baba. – Gość mój jest wielkim przyjacielem mego
siostrzeńca Seffala. Jest to bogaty i szlachetny kupiec i nadzwyczaj mi się
podoba.
– Dobrze – rzekła Morgana – podam mu potrawy bez soli.
Ali Baba wrócił do pokoju, gdzie czekali na niego Hussen i Seffal. Po chwili
Morgana przyniosła półmiski pełne wonnego i smacznego jedzenia. Jedne
potrawy stawiała przed Ali Babą i Seffalem, a drugie – bez soli – przed
Hussenem.
Morgana pilnie i badawczo przyglądała się Hussenowi i zauważyła od razu
nóż ukryty na jego piersiach, bo koniec rękojeści tego noża z lekka
przedarł mu ubranie i połyskiwał jak mały złoty guzik.
Gdy uczta była skończona, Morgana sprzątnęła ze stołu i wyszła. Wówczas
Hussen postanowił zemstę swoją wykonać. Począł więc pić wino i wołał co
chwila:
– Kto mnie lubi, ten ze mną wypije.
Chciał bowiem spoić Ali Babę i Seffala i potem pijanego Seffala zmusić do
tego, aby zabił po pijanemu swego wuja. Po zamordowaniu wuja
zamierzał zwerbować Seffala na rozbójnika.
Ale w chwali gdy Ali Baba i Seffal pili piętnasty czy też szesnasty kielich
wina, drzwi pokoju rozwarły się na oścież – i weszła Morgana, a za nią
Abdalla z bębenkiem otoczonym dzwonkami.
– Czy pozwolisz mi, Ali Babo, zatańczyć przed gościem mój najpiękniejszy
taniec? – spytała Morgana.
– Tańcz! – zawołał Ali Baba. – Taniec twój na pewno rozweseli mego gościa.
Abdalla uderzył ręką w bębenek. Bębenek zabębnił, dzwonki zadzwoniły.
Morgana z lekka zakołysała się w biodrach i uniosła ręce do góry.
Abdalla mocniej w bębenek uderzył i Morgana zaczęła pląsać. Przebierając
niepostrzeżenie nogami, przeginała się zręcznie to w jedną, to w drugą
stronę. Załamywała ręce, to znowu podnosiła je w górę i łączyła nad
głowią.
Hussen udaw^ał, że jest zachwycony tańcem Morgany, ale w głębi duszy
niecierpliwie wyczekiwał chwili, kiedy Morgana przestanie tańczyć i wyjdzie
z pokoju. Morgana tymczasem przerwała taniec i rzekła:
– Teraz chcę pokazać naszemu gościowi inny taniec, z mieczem, daleko
ładniejszy od pierwszego.
– Dobrze! – zawołał Ali Baba. – Pokaż nam taniec z mieczem, bo jest to
najpiękniejszy taniec na świecie.
Abdalla podał Morganie miecz i znów zabębnił i zadzwonił.
Morgana z mieczem w ręku warowała po pokoju.
Potem nagle stanęła, jakby się na kogoś zaczaiła.
Błyskając mieczem, to zbliżała się do Hussena, to oddalała od niego. Aż
niespodzianie, zbliżywszy się do gościa, uderzyła go mieczem w piersi tak
celnie, że Hussen zachwiał się i martwy zsunął się na ziemię.
– Cóźeś uczyniła? – zawołał Ali Baba. – Jak mogłaś zabić mego gościa?
– I mego najlepszego przyjaciela! – dodał Seffal.
Morgana wyjęła nóż ukryty na piersi Hussena, pokazała go Ali Babie i
rzekła:
– Nie był to ani gość, ani przyjaciel, ale ten sam zbójca, który niegdyś u
nas nocował. Od razu go poznałam, chociaż zgolił wąsy i brodę. Od razu
też spostrzegłam nóż ukryty na jego piersi. Hussen przyszedł tutaj, aby
zabić ciebie, Ali Babo.
– Morgano! – zawołał Ali-Baba. – Po raz wtóry uratowałaś mi życie! Chcę cię
znów za to wynagrodzić. Postanowiłem więc, abyś została żoną mego
siostrzeńca. Dam wam bogactwa wszelkie, gdyż mam ich pod dostatkiem.
– Wuju! – rzekł Seffal. – Taniec Morgany i jej mądrość tak mnie oczarowały,
że będę szczęśliwy, jeśli Morgana zgodzi się zostać moją żoną.
Morgana zgodziła się i nazajutrz odbyło się huczne wesele. Morgana i
Seffal żyli szczęśliwie i wesoło.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (1 votes, average: 5,00 out of 5)

Wiersz Ali Baba i czterdziestu zbójców - Bolesław Leśmian