Polska poezja

Wiersze po polsku



Orfeusz w lesie

1. Zamysł
On jak wygłoś dwustronny zestroił
miłość pieśni i miłość niewiasty.
Teraz ucho ciszą leśną poił,
kiedy w strumień wstępował liściasty.
Prawą ręką gałęzie odgarniał,
lewą ręką lirę tulił drżącą,
gdy nad głową zbudzona ptaszarnia
trzepotała chmurą świergocącą.
A on ptakom i sobie się modlił,
a modlitwa go do tej zbliżała,
co mu była poczęciem melodii,
które spełniał na lirze jej ciała.
Jeszcze cienia jej nawet nie podszedł,
już pod dłonią pisklę śpiewu poczynał
i milczeniem śpiących brzóz warkocze
w Eurydyki płowe włosy zaklinał.
2. Wahanie
Skądże ten uśmiech na usta się przybłąkał?
„Przywróćcie – mówił – do życia tę piosenkę,
co zmarła we mnie”. Wtedy na jego rękę
dźwięczną kropelką stoczyła się biedronka.
„Wiem: to jest tkliwość. Lecz ona nie wystarczy.
Bo więcej trzeba, by śmierć śpiewaniem uwieść:
na skałach dzikich muzyczne gniazdo uwić,
by wywieść śpiew od trwogi ludzkiej starszy”.
I wzrok przygasły utonął w własnym cieniu.
„Oddajcie – mówił – tę moc, co tylko ona
obudzić mogła”. Wtedy jak uskrzydlona
drapieżność siadł mu jastrząb na ramieniu.
„Wiem: to są szpony, które się rychło stępią,
lecz skalnej kory niezdolne nigdy przebić.
Nie taką drogę trzeba mi pieśnią przebyć,
by łzami osnuć Jej źrenicę sępią”.
I w leśną ciszę wszeptywał się: „Przestrzeni,
jakże cię struną, co krwawić śmie, ogarnę?”
I załkał cicho. I jak jagody czarne,
łzy dojrzewały w puszystych mchów zieleni.
3. Płacz
Jak zmierzch szare – zlatywały się wilki,
błędnym wyciem wypełniając las,
u nóg jego czołgały się: „Zmilknij,
czemu łzami odzwierzęcasz nas?”
Jak świt chyże – przybiegały jelenie,
jak sen cieple – łasiły się samy
i błagały: „Zmiłuj się, przenieś
ból i w siebie z powrotem go wgarnij”.
Przypełzały zielone zaskrońce,
obwijały mu ręce jak pień:
„Kto ty jesteś, że tak jasny jak słońce
płaczesz łzami czarnymi jak cień?”
Lecz zadziwił się Orfeusz, gdy w górze
roześmiała się wierzba płacząca:
„Jakże, wieszczu, żalem chcesz nas urzec,
skoro płacz twój nie roztkliwia, lecz wstrząsa?”
4. Wstyd
I zapadł w siebie gwiazdą, która boli,
bo go smuciła siła własnej pieśni,
jakże niecelna – myślał – że pozwolił
łzom nazbyt ludzkim w grom się ucieleśnić.
Płacz ma być płaczem – myślał – a łzy łzami,
a pieśń – wysnutą spod serca muzyką –
lecz jak ją wysnuć i gdzie nieść? Wtem zamilkł,
bo jego lira łkała: „Eurydyko! Ten, co się z tobą zestrajał, jak z struną
łączy się liry melodyjne drewno,
z krawędzi śpiewu w własny mrok się zsunął.
Jak po obczyźnie stopą brnąc niepewną,
błąka się w sobie, ocienia żałobą
nie żal po tobie, lecz smutek nad sobą…”
Więc się zawstydził Orfeusz, a mgły
coraz to gęściej liśćmi szeleszcząc,
na twarz mu kładły swe wilgotne sny.
A on nie wiedział, czy to deszcz, czy łzy.
I tylko jeż przez mokre biegnąc mchy,
zbierał na kolce srebrne jabłka deszczu.
5. Zmaganie
Pod tym dębem, pod stuletnim, wśród gałęzi skrył się,
a deszcz pierzchnął, siedmiobarwnym łukiem nad nim wzbił się.
Ledwie okiem w nim utonął, w barwnej brodząc nucie,
blady błękit tęczę wchłonął, dąb zawołał: „Zbudź się.
Czas na ciebie, czeka lira, nowej pieśni głodna,
wdrąż się w ziemię, bij o niebo, serca przepal do dna.
Ze mną, boski Orfeuszu, zmierz muzyczną silę,
mnie pokonasz – śmierć przemożesz, którą zwyciężyłem.
Popatrz: uschnie młoda łoza, runie smukła jodła,
patrz: topole śmierć podcięła, ale mnie nie zmogła.
W niebo śpiewem rosnę, w ziemię korzeniami wrastam,
me milczenie jest strumieniem, a ma pieśń liściasta!”
Więc Orfeusz chwycił lirę rozmodloną dłonią,
strunę trącił, już obłoki przebudzone dzwonią.
Jeszcze głosu nie wydobył, już na wargi drżące,
jak na liście, promieniście wbiega młode słońce.
I pieśń począł. Wrył się w ziemię takim jasnym tonem, że wzleciały ponad
drzewa krety uskrzydlone,
że strumienie, co pod ziemią ciemno się poczęły,
nad brzegami, co je więżą, w lirę się wygięły.
Wzniósł się w górę, ręką jeno ciężar strun odmierzał,
a już wiatrem swego głosu w żołędzie uderzał,
a żołędzie melodyjnie trącając się wzajem,
rozdzwoniły włosy wierzby nad leśnym ruczajem,
a w tych włosach smutek nagły wylągł się tak cicho,
że nie będąc jeszcze szeptem, szeptał: „Eurydyko…”
Jeno woda pochwyciła to czułe wezwanie,
a już w kwiaty je wkropiła na leśnej polanie,
a tam trawy zielonawe w korzenie wszeptały
i już drzewa jej imieniem szumieć poczynały.
Targnął strunę, bo nie szeptem śmierć miał głuchą przemóc,
lecz wołaniem tak wysokim, jak gwiazda nad ziemią:
„Chcecie? Rozpacz wam wyśpiewam: płomieniste góry
rosną we mnie, burza wraża w ziemię kły wichury.
Chcecie? Błyskawicą chłostam, serca gryzę gromem,
w ręku piorun mam i rozpacz w oku nieruchomem,
a ta rozpacz w gniew urasta, a ten gniew jest burzą
przeciw tobie, której kształty czarno się marmurzą”.
Już nie słowem, ale głosem w twardą korę nieba
tłukł Orfeusz, aż sypnęła ciężkich gwiazd ulewa…
Wtedy przerwał, bowiem uczuł, że mu głos uwiężnie
w niebie drżącym jeszcze…
Ale dąb milczał potężniej.
6. Porażka
„Eurydyko, porażka jest słodka.
Chwała tobie, któryś mnie zwyciężył”.
Mijał strumień. Trzcina wiała wiotka.
Las się kończył i zaczynał księżyc.
A te skały, co wyrosły ostre,
zdały mu się czułym zapewnieniem.
A tę noc obejmował jak siostrę
i nazywał najczulszym imieniem.
I przemierzał strunami śpiącemi
oddalenie nie objęte słowem,
i jak klucz do zamkniętych podziemi
niósł na wargach milczenie dębowe.


1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 3,50 out of 5)

Wiersz Orfeusz w lesie - Krzysztof Kamil Baczyński