Dobre słowo” i Deja vu
Zbigniew Jabłoński
Dobre słowo…
To był jesienny ponury dzień w
latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Chmury wisiały nisko nad
horyzontem, Bałtyk wydawał się smutny, szary, niespokojnie od czasu do czasu
pomrukiwał wyrzucając grzywę piany ponad fale, które rozbijał kuter sanitarny
„Bryza” pływający po kadrę zamieszkałą w Gdyni a służącą w zielonym, odległym garnizonie
Hel.
Na pokładzie kutra, poza
mundurowymi z Marynarki Wojennej (MW) było kilkunastu pilotów i „zielonych”,
nazywanych pogardliwie „Zającami”, oraz kilku cywilów. Młody lekarz tuż
po stażu szpitalnym w małym szpitalu powiatowym, w nowo wyfasowanym mundurze
podporucznika MW wcielony na dwa lata tzw. służby okresowej, lekko
zaniepokojony, by nie powiedzieć przestraszony, stał na górnym pokładzie, by
mimo chłodu i lekkiego deszczu oddychać świeżym, słonym, morskim powietrzem.
Nie czuł nudności ani innych
objawów morskiej choroby, ale niepewność, co go czeka w pierwsze dni nowej
pracy, a w zasadzie służby, bo tak przełożeni wojskowi nazwali zadania stawiane
lekarzom w rozmowie przed obowiązkowym wcieleniem do wojska była wyraźnie
zauważalna.
– Czy zrobiłem dobrze odmawiając
pozostania asystentem w oddziale ginekologicznym – zastanawiał się młody
podporucznik?
– Czy decyzja włożenia munduru
oficera na okres 2 lat z nieco irracjonalnym argumentem „zbyt lubię kobiety”
nie była zbyt pochopna?
Mundur podobał się niedawno
poślubionej żonie, mieszkanki Gdańska, co było z pewnością istotnym powodem
prośby o skierowanie do służby w Marynarce Wojennej, a nie na przykład w
lotnictwie.
Wówczas nie miał pojęcia, że ta
przygoda zakończy się po kilkudziesięciu latach, awansowaniem na kolejne
stopnie wojskowe, do pełnego komandora, i od młodszego asystenta w Izbie
Chorych, poprzez ordynatora oddziału szpitalnego aż do komendanta szpitala.
Tymczasem, wyposażony w ogromna
walizę i worek marynarski, wlókł się z portu wojennego w kierunku wskazanym
przez nieznajomych oficerów, którzy na wieść o nowym lekarzu przybywającym z
cywila wyrażali zadowolenie, twierdząc, że zwiększona liczba lekarzy w
odległym, morskim garnizonie, to dobra wiadomość dla nich i ich rodzin.
Pierwszy lekarz wojskowy, który
przywitał go w starym budynku, a właściwie willi, w której mieściła się
Garnizonowa Izba Chorych był szef sł. Zdrowia Flotylli Obrony Wybrzeża, w
stopniu komandora, a który pracował w Izbie Chorych, pełniąc w niej dyżury
lekarskie, by jak się wrażał, zupełnie nie utonąć w papierach sztabowych i mieć
kontakt z medycyną praktyczną.
-Świetnie się składa doktorze –
to były jego pierwsze słowa.
-Zostaw Pan swoje manele na
górze w pokoju. Tu jest biały fartuch.
-Słuchawki chyba kolega posiada?
-Mamy do przyjęcia
ambulatoryjnego chorych marynarzy. Na biurku leży książka przyjęć, siostra
doktorowi na początku pomoże.
W tym momencie zawołał;
– Dzidziu! To jest nowy lekarz z cywila. Wprowadź go w tajniki
naszych przyjęć.
– No doktorze, to do roboty!
Formalności załatwimy później.
Młody podporucznik z pozytywnym
zdziwieniem kontestował fakt nazywania go tradycyjnie doktorem, kolegą a nie
towarzyszem podporucznikiem, jak to było w WKU (Wojskowej Komendzie Uzupełnień)
w miasteczku, w którym odbywał staż podyplomowy,
Tymczasem wspomniany komandor
odwrócił się mrugając znacząco do przywołanej Dzidzi, która okazała się
eleganckim zjawiskiem, zadbanej i ładnej kobiety o farbowanych jasnych blond
włosach.. i dorzucił.
– Chyba sobie poradzisz. Jak
zresztą z poprzednimi medykami – zaznaczył z naciskiem i wyszedł.
Młody lekarz trochę bezradnie
rozglądał się po gabinecie lekarskim zaadoptowanym z pokoju gościnnego willi,
starym biurku,
Bynajmniej nie lekarskim z nieco zdezelowanym krzesełkiem dla pacjentów,
i aby obejrzeć gardło pierwszego z marynarzy, który meldując swoje wejście
niewyraźnym głosem ze skrzywioną miną i błyszczącymi gorączką oczami zapytał…
– Siostro, gdzie są szpatułki?
– Już nie ma – odpowiedziała
wspomniana Dzidzia.
– Te, co były wygotowane szef
już wykorzystał. Musi pan doktor sobie radzić bez, póki następne się nie
wysterylizują – dodała.
Pseudo-jednorazowe drewniane szpatułki, używało się wówczas
wielokrotnie i sterylizowało przez gotowanie.
– Cóż, muszę sobie poradzić – pomyślał,
– choć bez przekonania.
Popatrzył zdziwiony na atrakcyjną
blondynkę, w której jak się potem przekonał kochała się większość oficerów
garnizonu, zazdroszcząc mężowi, będącemu dowódcą jednego z okrętów, więc
przymusowo dość często opuszczał młodą żonę wychodząc na morskie ćwiczenia.
W następnych dniach służby młodego
lekarza, wśród marynarzy „poszła fama” o niedoświadczonym podporuczniku z
cywila, więc co bardziej cwani i starsi służbą przychodzili gremialnie usiłując
wyłudzić zwolnienia z zajęć, albo próbując wymusić położenie ich w Izbie
Chorych na nazywany bez skrupułów „wypoczynek”.
Ale powoli udało mu się wdrożyć w specyficzne warunki nowej pracy.
Poznawał Hel, jego morskie uroki, wsłuchiwał się w wiatr towarzyszący jesiennym
nocom spędzanych w przydzielonym pokoju Izby Chorych, a w nocy studiując
medyczne księgi przygotowujące do specjalizacji z chirurgii.
W niedziele i dni świąteczne nie
były zatrudnione pielęgniarki.
Do pomocy podczas przyjęć w ramach
szkoleń, przychodzili sanitariusze z okrętów. Jeden z nich nazywany „twardym
górolem” od czasu do czasu przynosił kucharzowi gotującemu dla chorych
złapanego na wędkę „kurczaka”.
– Jak to na wędkę – zapytał po
takim stwierdzeniu młody lekarz.
– To nie takie proste odpowiadał
” górol” tajemniczo, ale ma się swoje sposoby.
Sprawę wyjaśniono po awanturze z
miejscowymi Kaszubami, którzy przyłapali go na tym procederze. Robił on to tak:
Ukryty za drzewem rosnącym przy Izbie Chorych zarzucał za wysoki płot
odgradzający teren wojskowy od miejscowego gospodarstwa wędkę z haczykiem i
kawałkiem gotowanej ugniecionej w kulkę kaszy lub chleba.
Wydało się to dopiero, kiedy pewnej
niedzieli, gospodarz nie poszedł do kościoła, bo czuł się przeziębiony
obserwował przez okno swoje podwórko. Zdziwiony wrzaskiem przestraszonej kury,
która dziobiąc chwyciła tylko częściowo przynętę i uciekała ostrzegając inne a
„górol” usiłował zahaczyć ją na tzw. „rwanie”.
Tak zakończyła się sprawa
wzbogacania w ten niecodzienny sposób diety wojskowej, a „górol” dostał kilka
dni ścisłego aresztu, aby mógł przemyśleć sprawę diety o „chlebie i wodzie”.
Dość często jako danie obowiązkowe
podawane były wędzone dorsze, które nb. młodemu lekarzowi bardzo smakowały a o
których zupełnie dla niego niezrozumiale popularnie mówiono: jedzcie dorsze
g… gorsze.
Innym powtarzanym pożywnym „daniem”
była kasza, a konkretnie pęczak. Pod koniec dwuletniej służby podporucznika,
kiedy jego żona przyjechała w odwiedziny będąc w zaawansowanej ciąży, tak jej
smakował przeklinany jako zbyt częsta potrawa „pęczak”, że miał do niej
pretensję, bo „przynosi mu wstyd”, prosząc kucharza o dokładkę.
Ten uradowany niespodziewanym
zamówieniem, z roześmianą gębą do młodego lekarza i puszczeniem oka do swojego
pomocnika, przyniósł jej ogromną miskę, z porcją, którą ku jego zdumieniu całą
zjadła.
Większość marynarzy nie lubiła kaszy, więc zostawało jej sporo i
była wykorzystywana dla kur jako w wspomniana „przynęta”.
Inny z sanitariuszy pod dyktando
jak się wyrażał „dochtora” napisał
W książce ambulatoryjnej rozpoznanie:
„Nie Żyd”- Odstrzelił”! Oczywiście chodziło o „Nieżyt Oskrzeli”. Ten sam,
spośród chorób skórnych rozróżniał: „mały wrzód, duży wrzód i „sparszenie”. Te
ostatnie jako najwyższe stadium choroby i w nomenklaturze marynarskiej
„szczytowy syf”.
W hierarchii wojskowej Przychodnia
z Izbą Chorych podlegała pod Komendę Portu Wojennego. Jednostka ta miała często
alarmy bojowe, w których głównym zadaniem było zaopatrywanie okrętów w paliwo,
amunicję, żywność itp.
Za każdym razem, trzeba było czy
nie, ogłaszano je również dla służby zdrowia. Wszyscy lekarze zostawali wtedy
przez kilka dni w Izbie Chorych, gnieżdżąc się w jednej sali na polowych
łóżkach, czasem śpiąc w nocy w fotelach na holu. Niektórzy, szczególnie starsi
stażem i stopniem całe noce zamiast odpoczywać, grali w bridża, od czasu do
czasu, dla animuszu rozgrywania wyższych licytacji racząc się winem lub czymś
mocniejszym w butelkach po oranżadzie.
Podczas tych alarmów, działy się
przedziwne rzeczy. Z reguły pozorowane były przygotowywane „na niby”
pomieszczenia pierwszej pomocy, segregacja rannych, sala ewakuacyjna itp.
Najczęściej robiono to za pomocą napisów, nawet na drzwiach WC, a przygotowane
też „na niby” kroplówki, robione „ex tempore”, z kolorowymi płynami (riwanol,
pioktanina, woda z kranu podkolorowana tuszem) a sugerowały one „znakomicie
zorganizowaną pomoc dla „poszkodowanych”.
– Cóż, takie to były
„rozrywkowe”, nieco kowbojskie czasy – westchnął z rozrzewnieniem – pisząc te
wspomnienia stary już lekarz i komandor rezerwy.
Popatrzył na wnuka, studenta
medycyny, który siedząc naprzeciw ekranu komputera tłumaczył z angielskiego
artykuł na temat cholesterolu z najnowszego numeru „Lanceta”.
– Inne czasy – pomyślał nestor
rodu kontynuując pisanie wspomnień…
…Na szczęście podczas takich
ćwiczeń prawdziwych rannych nie było. „Ofiary” tak, ale pozorowane. Natomiast
każdy prawdziwy wypadek, czy cięższe zachorowania, woziło się na sygnale
karetką do szpitala w Oliwie, często do Gdyni, motorówką, holownikiem, a
bywało, że i okrętem wojennym.
Opowiadano nawet, że podczas jednej
z zim stulecia, kiedy drogi były nieprzejezdne a Zatoka Gdańska zamarznięta,
rodzącą kobietę do szpitala w Pucku zawoził radziecki czołg, wezwany z jakieś
jednostki z poza Półwyspu.
Trzeba przyznać, że na sygnał
konieczności ewakuacji chorych, nie było nigdy odmowy. Oficer operacyjny
flotylli na każde żądanie lekarza dyżurnego starał się dostarczyć cały możliwy
transport do dyspozycji.
Wówczas w służbie zdrowia zarówno cywilnej, a może przede
wszystkim wojskowej, nie obowiązywała ekonomia a i z kosztów transportu się nie
rozliczano. Wbrew temu, co się obecnie sądzi o tamtych czasach, w medycynie,
priorytetem było przede wszystkim niesienie pomocy poszkodowanym nie licząc się
z kosztami.
Obecnie, młodym lekarzom wychowanym
w dobie racjonalnego rozliczania się z każdej złotówki, absurdalnymi często
ograniczeniami w dostępności do specjalistów, limitami NFZ, i mierzonymi w
milimetrach receptami, trudno w to uwierzyć, ale tak faktycznie było.
***
Stary doktor przerwał pisanie
notatek, bo wspomnienia o dawnych czasach w Marynarce Wojennej PRL, przerwał
nagle wnuczek pytając…
– Dziadku czy w Twoim dawnym
wojskowym szpitalu była alternatywa zastąpienia laserowego noża, wiązką
neutronową?
Stary emerytowany doktor – dziadek
– odłożył ołówek, podszedł do komputera studenta, łagodnie uśmiechnął się i
powiedział-
Niestety kochany, niestety… ale
było coś, czego wam zbyt często brakuje. Współczucia dla chorego,
przyjacielskiego uśmiechu i… po prostu dobrego słowa.
Deja vu…
Siedział
w bujanym fotelu drzemiąc i lekko pochrapując.
Wnuczek korzystając z chwilowej niedyspozycji dziadka włączył
komputer i pasjonował się „Zemstą Sitcków”, z Gwiezdnych Wojen” podziwiając
szlachetność Anakina, oburzając się zachowaniem lorda Vadera pragnącego zachować
władzę nie zważając na cenę, którą miałaby ponieść demokracja wirtualnego
świata. Te analogie wciągały czasem dziadka, bo momentami włączał się w akcję
komentując filmowe wydarzenia rycerzy Jedi, i porównując je do własnych
wspomnień.
Podczas
jednego z opiekuńczych dni „na służbie u wnuczka”, ten poprosił go o
powtórzenie opowieści o admirale, który niespodziewanie pojawił się podczas
służby dziadka na okręcie wojennym. Bohater opowiadania, postanowił, będzie
miał na imię Leszek a sympatia Danuta – jak wybrany w tamtym czasie szef nowego
niezależnego od władz komunistycznych, Związku Zawodowego Solidarność i jego
małżonka.
***
Okręt szedł
nierówno po falach na resztkach paliwa po wyczerpującej ćwiczebnej walce z
„niebieskimi”. Tak w czasach siedemdziesiątych ubiegłego wieku określano w
grach wojennych w Marynarce Wojennej przeciwnika.
My – opowiadał
dziadek – byliśmy czerwoni ( nasi
sojusznicy Rosjanie – teraz się mówi Sowieci, też byli „czerwoni”) – tłumaczył
wnuczkowi, który tamte czasy znał jedynie z opowiadań, bo w szkole o tym się
nie mówiło.
Stałem na
pokładzie po nocnej wachcie – ciągnął swoją opowieść dziadek – wpatrując się w
pierwsze światła wschodzącego słońca. Jaskrawy promień przebijał się przez
chmury skłębione na horyzoncie jak owce na polanie wychodzące na redyk. Tak porównywał
widoki morza ze swoimi wspomnieniami z dzieciństwa, kiedy to spędzał każde
wakacje w górach, ucząc się pilnowania stada z ukochanymi psami, z którymi
uwielbiał się bawić.
Ale po zdaniu matury postanowił zmienić
otoczenie i dla kontrastu widoków przyrody ( tak się wyrażał) wybrał studia
medyczne w Gdańsku.
– Morze to
wielka równina – pisał do rodziców – ale jak przyjdzie sztorm to gorzej niż byś
zawisł na haku na skale przy wspinacze.
– Oj miałem
pietra miałem, kiedy relegowali mnie ze studiów za udział w wiecu pomocy dla
strajkującym stoczniowców. Pamiętam, że podczas pierwszego wyjścia w morze
wiała siódemka w skali Beauforta. Było niesamowicie. Prawie cała załoga
oddawała pokarm Neptunowi.
– Ale to inna
bajka. Może Ci kiedyś o tym opowiem – obiecywał.
Jeszcze w szkole podstawowej marzył, aby
zostać marynarzem.
Głównie z powodu dziewczynki, która mu się podobała i której
imponowali żołnierze w marynarskich mundurach. Wtedy myślał raczej o rejsach na
transatlantyku „Stefan Batory” jako lekarz oczywiście. Jednak, kiedy zakochał
się w koleżance z grupy, która pochodziła ze wsi i chciała wrócić do swojej
wioski, ale już jako „Pani doktor”, której pacjenci przynoszą w podzięce za
leczenie jajka, gęsi, kaczki lub kurczaki, zaczął myśleć, że taka przyszłość
też będzie interesująca.
Rodzice Danki,
bo tak miała na imię sympatia dziadka, będącej dziewiątym dzieckiem w rodzinie,
kiedy chorowała, mimo biedy w domu, zawsze mieli pod ręką coś dla doktora,
który przyjeżdżał na wizyty własnym samochodem „Syrenką”, będącą marzeniem
przeciętnego Polaka w tamtych latach.
Te „wziątki”
jak je nazywała Danka, były zawsze przygotowywane, oczyszczone ” gotowe aby do
garnka włożyć”, a i sama pamiętała niepowtarzalny smak rosołu robionego przez
jej rodziców z kurczaka biegającego po
podwórku. Ten miał niepowtarzalny smak, a poza tym pachniał świeżością,
wiejskim powietrzem, zielonym lasem zza starej chałupy stojącej blisko rzeki płynącej przez wioskę.
– My też
będziemy mieli samochód, może nawet fiata – wyobrażali sobie ucząc się anatomii
i snując wyobrażenia o przyszłości podczas długich nocnych wędrówek na plażę w
Brzeźnie, którą od żeńskiego akademika dzieliła odległość kilkuset metrów
powolnego spaceru.
– Niestety.
Marzenia skończyły się nagle, kiedy nagle otrzymałem wezwanie do Wojskowej
Komisji Uzupełniającej ( WKU) – powiedział cichym głosem dziadek
Nie pomogły tłumaczenia, że studiuje, .że
chce być lekarzem, że ma dobre wyniki z egzaminów.
– Nauką życia
będzie służba w wojsku – stwierdził major zza biurka, z nieco kpiącym akcentem
na wyrazie – służba.
– Mężczyzna,
który nie odsłużył wojska przed studiami to mięczak i żaden z niego pożyteczny
obywatel – stwierdzał dalej.
– Tu macie
powołanie, rzucił niedbale kartką ze skierowaniem, i za dwa dni meldujecie się
w Ustce w Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej.
– Trzeba było
nie zajmować się polityką tylko się uczyć – dodał – dając do zrozumienia
dlaczego praktycznie relegowano go ze studiów.
– Nie ma
bratku innej alternatywy. Do woja marsz do woja – zanucił z drwiną w głosie.
***
Służył już
trzeci rok i jako jeden z niewielu otrzymał za dobre wyniki szkolenia stopień
Mata, odpowiednik kaprala w piechocie.
– Stopień Mata
we flocie to porucznik w piechocie – mawiano wówczas – salutując podczas przepustek
do miasta oficerom od kapitana wzwyż.
Ten fakt dawał
mu sporą przewagę nad młodymi „zejmanami”, ale nie umiał a właściwie nie
chciał, wykorzystywać ich polecając wykonywanie jego pracy mechanika i
sanitariusza, choć było to przyjmowane nie tylko ze zdziwieniem ale i brakiem
aprobaty przełożonych. Nieformalna hierarchia starszeństwa służbą była i chyba
jest cechą wszystkich armii świata.
Dziwne tylko,
że jako studenta medycyny skierowano go na okręt powierzając funkcję mechanika
w siłowni.
– Sanitariusz
potrzebny jest tylko czasami i na rozkaz – tłumaczył okrętowy politruk.
– Jak okręt jest trafiony to najważniejszą
jest walka o żywotność okrętu, a nie jakieś pierdolone urazy. Ranni muszą
poczekać. Jak pójdziemy na dno to czy zdrowy czy chory jeden ch…- podsumował.
Stał, więc na
pokładzie podziwiając jak wychylające się zza horyzontu słońce liże przestrzeń
wody powoli obejmując świetlistą drogę do okrętu, a potem oświetlając całą
okrągłą misę przestrzeni z małym punkcikiem „wojennego korabla” w środku.
–
Spieprzaj do siłowni – wydarł się nagle bosman-, który niespodziewanie pojawił
się na pokładzie. Ten nowy nie daje sobie rady. Jak się zatrze silnik i nie
dojdziemy o własnych siłach do portu to Ci z dupy nogi powyrywam – pieprzony
doktorku – zawył lekkim falsetem.
–
Musisz stale doskonalić znajomość RSO. (Regulamin Służby Okrętowej). Trzeba go
znać „na blachę” a nie czytać jakiegoś durnego „Gombrowicza” czy jakoś tak on
się nazywa – nie robotniczego, ale
Sanacyjnego pisarczyka – kpił bezczelnie.
Co
za drań pomyślał Leszek, ale odkrzykując bosmanowi -„kwituję”, bo tak odpowiada
się na okręcie powtarzając, że zrozumiało się rozkaz,( nie jak w „zielonych”
gdzie odkrzykuje się – Tak Jest!).
Zbiegł po śliskich schodach w dół, a
właściwie zsunął się po metalowych poręczach nie wkładając ochronnego kasku i
chroniących przed ogłuchnięciem słuchawek.
Popatrzył na dzwignie zaworowe, regularnie pracujące popychacze,
ciśnienie w butlach służące do uruchamiania silnika. Wszystkie wskażniki
pokazywały prawidłowe wartości. Silnik
Fiata na olej napędowy był wówczas uważany za jeden z lepszych i nowoczesnych.
Spokojnie
usiadł na metalowej podłodze podkładając pod pośladki grubą szmatę, poddając
się charakterystycznemu drżeniu i lekkim kołysaniu odczuwalnym podczas
Gdy okręt sprawnie pokonuje morskie mile, a
szczególnie gdy kierunek to macierzysty port.
– Każdy obrót
śrubki bliżej dupki – pamiętaj smutasie – powtarzał bosman w takich sytuacjach
dogryzając Leszkowi za chwile zadumy nad książkami, które połykał podczas
wolnego czasu i częstymi prośbami o przepustkę
–
Do portu tylko kilkanaście mil. Wytrzymam te upokorzenia – pomyślał. Jeszcze
kilka miesięcy i wolny jak mewy – krzyczał w myślach!!!
A potem
skończę studia lekarskie. Niedoczekanie tego gnojka, aby był górą. I jak się
kiedyś spotkamy, to wybiorę najgrubszą i tępą igłę, aby mu przypomnieć jak ze
mną postępował.
Byle tylko Danka wytrzymała rozłąkę.
***
Na okręcie był
trzeci rok. Skończyły się czasy „baniaka”, czyli marynarza pełniącego służbę
przez pierwsze miesiące i „wypełnianego (pusty baniak trzeba napełniać), wiedzą
polityczną, regulaminem okrętowym (RSO), przynoszeniem herbatki( herbata
zakrapiana nieco rumem) lub kawy będących w nieformalnej hierarchii marynarzy
starszych służbą, nie wspominając o zachciankach bosmana, który znając życiorys
Leszka, od czasu do czasu kpił przy innych z jego początkowo nieudolnych prób
służby durnymi poleceniami, które niestety musiał wykonywać. Polegało to na
czasem uwłaszczających działaniach poniżania osobowości np. szczekaniu na
przejeżdżające w porcie samochody, albo wycie do księżyca czy grająca szafa z
kocią muzyką na talerzach i widelcach zza drzwi kajuty.
Po raz pierwszy zdobył uznanie, kiedy na
polecenie – doktorku – przynieś mi natychmiast nowy kilwater z dziobu! Nie dał
się nabrać, wiedząc, że „kilwater” to ślad wody za okrętem a nie żaden okrętowy
sprzęt.
Obywatelu
bosmanie – odpowiedział – rozkaz na piśmie to i to wykonam. Ale będę musiał
wyskoczyć z rufy, po ten ślad okrętu a bosman będzie odpowiadał za wypadek, bo
się z pewnością utopię…bo słabo pływam.
–
O kurwa! Popatrz, jak się nam doktorek wyedukował – roześmiał się pierwszy raz
szczerze do szefa maszynowni również bosmana.
– W porządku –
wycedził.
– A teraz won
mi z oczu i zapierdalaj czyścić zęzy.
Tak to bywało w pierwszych dniach. Teraz,
kiedy wiedział, że przed nim jeszcze tylko jeden rok służby, przestał rozczulać
się nad losem ‚wachtowego”
I nie rozpamiętywał już, ile to stracił na politycznych
rozgrywkach na górze, wykorzystujących protesty stoczniowców, tylko chciał
przetrwać służbę w wojsku, a potem pokazać, że się nie poddał.
***
Wreszcie
przybili do portu. Udało się wrócić bez awarii.
– Powinienem
dostać w nagrodę kilkudniowy i wyskoczyć do Danki-stwierdził w myślach.
Zszedł powoli
tym razem aż do zęzów, gdzie resztki smarów, oleju i dymu powodowały lekki
zawrót głowy, ale przyzwyczaił się już do tych zapachów tak mocno, że właściwie
ich nie wyczuwał. Rytm pracujących agregatów i szczątki muzyki dochodzącej z
kajut przy wyłączonych silnikach głównych wydawała się być kojącym stanem
napiętych nerwów po ćwiczeniach.
Nagłe wycie
syreny alarmowej i gwałtowne stukanie butów na pokładzie świadczyło, że na
okręcie zaczęło się dziać coś dziwnego.
– Co za
cholera – pomyślał.
Jesteśmy w
porcie, po ćwiczeniach z perspektywą przepustki na ląd. Nie powinno być źle.
Spokojnie wycierał szmatami nieczystości na podłodze, kiedy usłyszał stukot butów
kogoś schodzącego do siłowni.
– To pewnie
zmiana wachty. Będę mógł odpocząć, wyprasować mundur i szykować się do wyjścia
na ląd.
–
Towarzyszu Macie!- Usłyszał nagle obcy głos. Coś mi tu śmierdzi!
– Śmierdzi? –
I towarzyszu? Do mnie? Co to za kutas – pomyślał.
– Gówno Cię
to obchodzi — mruknął pod nosem nie odwracając się i nadal wycierając
zabrudzoną olejem podłogę.
– Baczność-
usłyszał nagle wrzask bosmana.
– Odpowiadaj na pytanie towarzysza admirała!
Leszek
zdumiał się.
-Admirał?
Tutaj pod pokładem okrętu? Chyba się przesłyszałem.
Odwrócił się. Przed nim stał znany mu dotychczas ze zdjęć podczas
zajęć politycznych admirał, ówczesny dowódca Marynarki Wojennej PRL. Odruchowo
przyciskając szmatę w rękach z resztkami oleju, niejako automatycznie,
gwałtownie podnosząc rękę zasalutował ochlapując złote nieskazitelne epolety
dowódcy.
– Melduję
Obywatelu admirale, ze zanim Obywatel admirał wszedł, to tutaj nie
śmierdziało…
Wściekły
grymas twarzy bosmana. nie ustępujący urodą pojedynkowi na miny u wyśmiewanego
przez bosmana Gombrowicza, uświadomiły mu błyskawicznie jaki popełnił lapsus.
– Sorry.
Obywatelu admirale…
– Milczeć.
– Co to
za zwyczaje. Towarzyszu kapitanie. Angielski na okręcie Ludowej
Rzeczypospolitej?
– Do
ukarania. Bosman również!
– Jeest.
Usłyszał jeszcze głos dowódcy okrętu, który towarzyszył admirałowi
***
Spontaniczny
śmiech wnuczka, który trzymał się za brzuch krztusząc za każdym razem słuchając
tej opowieści uświadomił mu upływający czas i przypomniał następne lata, kiedy
przyjęto go na trzeci rok bez egzaminów, chwalono za odwagę w trudnych dniach
przemian politycznych w kraju, potem wybrano do sejmu, i na wysokie stanowisko
państwowe.
– Cóż mi
lepszego pozostało…pytał siebie – poza wspomnieniami?
Wspaniale
rozwijający się intelektualnie wnuczek, wywiady w mediach w rocznicowe dni
odległych wydarzeń i skołatane zawałem serce.
A te wspomnienie pierwszego spotkania z
admirałem, którego rezultatem był „przechlapany urlop” bez wizyty u
narzeczonej, parę dni ścisłego aresztu za obrażanie starszego oficera i
serdeczny śmiech wnuka ilekroć o tym opowiadał zazwyczaj go pobudzały do
uśmiechu politowania nad sobą i przepieprzoną przeszłością.
Pokołysał się
na fotelu patrząc z podziwem na ekran LCD, na którym rycerze Jedi walcząc
świetlistymi mieczami, zwyciężają kolejne przeszkody porządku w pozaziemskiej
przestrzeni wirtualnej.
– Gdyby tak
można to przełożyć w realia – westchnął.
Dobrze, że Danka
trzyma w garści całe rodzinne gniazdo – pomyślał i nie musi dorabiać, jak inne
żony lekarzy z emeryturą ze starego portfela. Ministerialna pozostałość w
służbie Ojczyźnie wystarczała nie tylko na zaspokojenie podstawowych spraw
życiowych, ale czasem udawało się im wyjechać na wypoczynek do ciepłych krajów.
– Oby nie było
wojny, to jakoś przeżyjemy – pomyślał.
Dziadku – Coś
mi tu śmierdzi – wykrzykuje tymczasem wnuczek.